Informacje

Fot.sxc.hu
Fot.sxc.hu

Gronkiewicz-Waltz: Byłam zwolenniczką prywatyzacji banków w Polsce

Polska Agencja Prasowa

  • Opublikowano: 4 czerwca 2014, 06:59

  • Powiększ tekst

Jak wyobrażała sobie sektor bankowy, jakie miała relacje z resortem finansów, co robiła w Londynie oraz czy kobietom łatwo zrobić karierę w bankowości - mówi w wywiadzie dla PAP Hanna Gronkiewicz-Waltz.

Młoda prawniczka z doktoratem z prawa zostaje w 1992 r., tuż po rozpoczęciu transformacji, prezesem banku centralnego, musiało być Pani trudno.

Na szczęście ekipa w banku była bardzo dobra, ludzie szybko przestawili się na wolnorynkowe myślenie. Bez nich byłoby z pewnością trudniej. Rzeczywiście, miałam doktorat, ale także już wtedy gotową, napisaną habilitację o banku centralnym. Pamiętam, że jeszcze na "szczotkach" pokazywałam ją ówczesnemu premierowi Janowi Krzysztofowi Bieleckiemu. Dzięki mojemu prawniczemu wykształceniu, to ja w NBP byłam motorem nowelizacji prawa bankowego. Ludzie się dziwili, jak np. powiedziałam, że minimum kapitału dla banków to ma być 5 mln ecu (jednostka przeliczeniowa, euro jeszcze nie istniało). Prawdą jest, że nie przeszłam ścieżki od pracownika do szefa w banku centralnym, byłam tam osobą z zewnątrz.

Jak dotąd żaden prezes nie był ze środka NBP.

Tak, z tym że prof. Marek Belka zasiadał w mojej radzie naukowej. Później głównie go znałam jako ministra finansów, czyli z drugiej strony ulicy Świętokrzyskiej. Współpraca z nim układała się wzorcowo, z innymi bywało różnie.

Fundamentalne zmiany w gospodarce zachodziły wtedy błyskawicznie, czy był taki moment, że się Pani bała?

Wiedziałam, że ważny jest cel inflacyjny, czyli stabilizacja cen, mówimy o latach 90. szalejącej inflacji. Ale nie byłam świadoma - potem się okazało, że także wielu pracowników NBP - w jakim stanie jest nasz sektor bankowy. Wówczas wydawano bardzo dużo licencji bankowych, funkcjonowało około 100 banków komercyjnych i 1600 spółdzielczych, z czego te drugie nie podlegały nadzorowi. Co więcej, wszyscy myśleli, że BGŻ je nadzoruje. Jesienią 1992 roku okazało się, że wiele banków spółdzielczych jest zagrożonych upadłością, w sumie około 500 z nich nie spełniało w zasadzie żadnych kryteriów wypłacalności. I zaczęło się: upadłości, restrukturyzacja, likwidacja, przejmowanie. My to robiliśmy absolutnie nie mając podstaw w prawie bankowym.

Dziś wielu ekonomistów mówi, że to był najtrudniejszy moment polskiej transformacji.

Tak, to był wyjątkowy czas. Bardzo nerwowy. Na sanację banków wydaliśmy 4 proc. PKB, robiliśmy to możliwie najmniejszym kosztem. Najważniejsze, że w 1994 r. wprowadziliśmy ubezpieczenie depozytów. Byliśmy drugim państwem, po Węgrzech, ze starego bloku, które to zrobiło. Wprowadziliśmy taki system , który do dziś na wypadek kryzysu dobrze mieć, chodzi mi o fundusz pomocowy. Pamiętam nocną debatę w Sejmie w 1993 roku o gwarancjach depozytowych, chodziło o to, które banki nimi objąć, bo część była zagrożona upadłością. NBP dla kilku osób najważniejszych w państwie przygotował informacje o tym, które banki są zagrożone. Nie wiem, czy Sejm był potem kiedykolwiek tak strzeżony, jak wtedy, gdy o tym rozmawialiśmy. Służby sprawdzały, czy posłowie nie mają urządzeń do nagrywania. Debata skończyła się późno w nocy, po godz. 2. Baliśmy się, że wybuchnie panika, jeśli ta informacja się wydostanie szerzej, do mediów. Rano byliśmy pełni strachu, czy nie było jednak jakiegoś przecieku, czy listy zagrożonych banków nie przeczytamy w jakiejś gazecie. Potem prace w Sejmie nad ustawą poszły już szybko. Utworzono podkomisję do spraw restrukturyzacji banków spółdzielczych i gwarancji bankowych. Te dwie bardzo ważne ustawy uchwalono w 1994 roku.

A denominacja w 1995 roku?

To też był trudny moment. Ale kolejnym, o którym się często zapomina, na tle dramatyzmu lat 90-tych, było uwolnienie kursu walutowego. Rozpoczynając prace nad tą zmianą, nie wiedzieliśmy, czy Międzynarodowy Fundusz Walutowy się na to zgodzi, a jego akceptacja była potrzebna. Z propozycją uwolnienia kursu złotego przyszedł do mnie prof. Adam Szpunar. Pomysł mi się spodobał, profesor mnie przekonał. Zadzwoniłam więc do Waszyngtonu, do dyrektora MFW, który się zajmował tą częścią świata, czyli także Polską, i zapytałam, czy nam będą utrudniać prace nad uwolnieniem kursu walutowego. Powiedział, że raczej nie. Wtedy poprosiłam, aby przysłali nam kogoś do pomocy, czyli osobę, która już takie rzeczy robiła gdzieś na świecie, jednym słowem kogoś, kto zna się na tym.

Chciałam, by przysłali eksperta w ciągu 48 godzin, bo u nas kurs złotego za mocno się huśtał. I tak się stało, w ciągu 48 godzin w Warszawie wylądowało dwóch ekspertów, jeden, który wcześniej uwolnił kurs walutowy w Chile, a drugi w Izraelu. Było ważne, że ich było dwóch, bo to dawało gwarancję trafniejszego wyboru wprowadzanej strategii. W ogóle wyboru. Najpierw wprowadziliśmy dla kursu widełki (plus minus 7 proc. ), potem je rozszerzono do 15 proc., by ostatecznie z widełek zrezygnować. Po kilku latach kursu sztywnego, ustalanego codziennie w NBP, zaczął obowiązywać kurs rynkowy. Kurs zależny od gry popytu i podaży. To była olbrzymia zmiana jakościowa. Znowu się baliśmy, że ludzie wpadną w panikę, jak zobaczą, że złoty się huśta. Na szczęście, do tego nie doszło.

Po drodze mieliśmy też kryzys rosyjski?

Wszyscy mieli do mnie pretensje, że wymagam, aby banki tworzyły 100-procentowe rezerwy na wszystkie wierzytelności rosyjskie. Wówczas mój młodszy kolega z wydziału prawa Uniwersytetu Warszawskiego, a wtedy już prezes Banku Handlowego Cezary Stypułkowski był niezadowolony, że nie daję mu zarobić. Z czasem się okazało, że miałam rację. Kiedyś pojechałam do EBOiR-u, a tam ówczesny prezes Horst Koehler, a późniejszy prezydent Niemiec, zapytał mnie, ile straciliśmy w Rosji na kryzysie. Gdy odpowiedziałam, że nic, to dziwnie na mnie popatrzył. Myślał, że go oszukuję. Dużo później się dowiedziałam, że Niemcy sporo stracili. Mieliśmy jeszcze kryzys bankowy w Czechach, tu się obawiano, że inwestorzy zagraniczni będą postrzegać Polskę przez pryzmat kłopotów naszego sąsiada. Ale tak się nie stało, znowu mieliśmy szczęście.

Do 2000 r. była Pani prezesem NBP, dlatego, że skróciła swoją, drugą kadencję. Pani wyjazd do centrali EBOiR-u w Londynie był zaskakujący. Została Pani wiceprezesem EBOiR-u.

Wcześniej już raz odmówiłam wyjazdu do EBOiR-u, właśnie Koehlerowi, on mnie chyba zapamiętał przez ten kryzys rosyjski, byłam wtedy dopiero dwa lata prezesem NBP, drugiej kadencji. W moim środowisku decyzja, aby nie przyjąć propozycji EBOiR-u wzbudziła pewne niezadowolenie, mówiono, że teraz to długo nam nie zaproponują takiego stanowiska. Podkreślano, że źle zrobiłam. Tak się złożyło, że pół roku później Koehler poszedł do MFW. Zadzwonił do mnie Jean Claude Trichet, ówczesny prezes EBC, i znowu zaproponował stanowisko, ale tym razem stanowczo stwierdził: albo biorę, albo dzwoni zaraz do kogoś innego. Wtedy ostatecznie zdecydował mój mąż, powiedział koniec, wyjeżdżamy do Londynu. Za dużo tu się denerwujesz, szkoda zdrowia, prawda jest taka, że byłam świeżo po operacji.

I powstał inny problem, kto Panią zastąpi.

Rzeczywiście trochę się bałam, kto po mnie obejmie fotel prezesa NBP. Ale jak się dowiedziałam, że prof. Leszek Balcerowicz, to wiedziałam, że bank będzie w dobrych rękach. Nowego prezesa musiał zatwierdzić oczywiście Sejm, a tu łatwo nie było. Tylko sześć głosów przeważyło i Balcerowicz został prezesem. Sama chodziłam namawiać znajomych posłów, aby za nim głosowali.

Rozmawiamy w czasie, gdy świat wychodzi z kryzysu, za który obwinia się m.in. banki. Dyskusja, czy nie za wiele kapitału zagranicznego w naszej bankowości toczyła się i wtedy, gdy była Pani szefową NBP. Teraz ten temat powrócił właściwie w każdym kraju.

Wówczas byliśmy za wzmocnieniem konkurencyjności, nie namawialiśmy do łączenia banków, chyba, że jeden z nich był w słabej kondycji. Z resztą ja stałam na stanowisku, że o fuzjach powinien decydować rynek, a nie nadzór. Nasze banki były słabe. Jest taki żart, co się udało socjalizmowi? Udanie walczył z kapitałem. W Czechach wybuchł kryzys, bo właśnie banki były słabo skapitalizowane. Wtedy było istotne, że banki płacą podatki do polskiego budżetu, udzielają kredytów, że zatrudniają polskich bankowców, którzy mają szansę uczyć się i szkolić. Oczywiście, ważne było zróżnicowanie własności w bankach, aby nie doszło do niczyjej dominacji. Byłam zwolenniczką prywatyzacji banków w Polsce, by nie były one upolitycznione.

Z perspektywy widać sporo sukcesów, ale jedno się nie udało. Wówczas była Pani wyjątkiem, kobietą prezesem. Nadal kobiety w bankowości rzadko zajmują eksponowane stanowiska, dlaczego?

To prawda, w bankowości jest wciąż szklany sufit, mało kobiet osiąga zawodowy sukces, szefuje lub wchodzi do zarządu instytucji finansowej. Kiedy byłam prezesem NBP, to PKO BP kierowała Henryka Pieronkiewicz, a Pekao Maria Wiśniewska. Na temat szklanego sufitu rozmawiałam wtedy z jednym posłem, a on mi mówi, że są przecież dwie kobiety na czele firm bankowych. Pamiętam, że próbowałam mu coś tłumaczyć, w końcu stwierdziłam, że zrozumie, o czym mówię, gdy sytuację odwróci i powie to samo, gdy dwóch mężczyzn będzie prezesami. Oj, nie spodobała mu się ta propozycja. Wszędzie na świecie kobietom jest trudno w finansach o awans. Prezesem Fed została Janet Yellen, ale to pierwsza kobieta na tym stanowisku w USA. Może to dobry zwiastun dla wszystkich.

Anna Mackiewicz (PAP)

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych