USA wesprze Filipiny w walce z rebelią i islamistami
Zapewniona przez armię USA pomoc dla ogarniętego rebelią południa Filipin stawia pod znakiem zapytania dotychczasowe deklaracje filipińskiego prezydenta Rodrigo Duterte, który od Waszyngtonu wolał Pekin i Moskwę - oceniają eksperci "South China Morning Post".
Dziennik przypomniał w piątek, że od początku swojej kadencji Duterte obnosił się z niechęcią do Stanów Zjednoczonych. Nie przebierając w słowach potrafił obrażać amerykańskich polityków i podważać trwający od wielu dekad filipińsko-amerykański sojusz.
Jednak tak długa współpraca nie pozwala na natychmiastowe odcięcie się od wypracowanych nawyków, kontaktów czy mechanizmów działania, które filipińska armia doskonaliła pod okiem amerykańskiego wojska. "Prawie wszyscy oficerowie jadą do Ameryki studiować wojskowe rzemiosło. Dlatego dobrze się rozumieją, nie mogę temu zaprzeczyć" - przypomina dziennik jeden z niewielu komentarzy prezydenta bezpośrednio odnoszący się do faktu, że niechciany przez niego sojusznik został poproszony o wsparcie na ogarniętym rebelią południu kraju.
Attache prasowa amerykańskiej ambasady w Manili Emma Nagy poinformowała tydzień temu, że siły specjalne USA wspierają wojsko Filipin w trwających działaniach w mieście Marawi "na życzenie filipińskiego rządu". Duterte wcześniej wielokrotnie zapewniał, iż nie zamierza więcej korzystać z amerykańskiej broni, którą nazywał "używaną". Na krótko przed wybuchem walk o Marawi, przed wyjazdem z oficjalną wizytą do Rosji, zapowiadał, że o zaopatrzenie południa kraju w rosyjską broń zamierza prosić prezydenta Władimira Putina.
Dodatkowo w połowie maja Duterte zabezpieczył środki w wysokości pół miliarda dolarów na zakup chińskiego uzbrojenia. Dziennik przypomina, że w październiku ub.r. podczas pierwszej oficjalnej wizyty w Pekinie Duterte mówił o "separacji" od dotychczasowego sojusznika, USA, i o "przegranej" Stanów Zjednoczonych. "Zmieniłem swoje podejście i może także pojadę do Rosji i powiem (Putinowi), że we trójkę jesteśmy przeciwko całemu światu - Chiny, Filipiny i Rosja" - mówił.
Profesor Filipińskiego Uniwersytetu w Diliman Jaime Naval wyjaśnia, że Duterte musi zapomnieć o swojej dumie. "Teraz mówi, że nie prosił o amerykańską pomoc, tylko że zrobił to dowódca sił lądowych. Trudno mi uwierzyć, że tak ważna decyzja mogła zostać podjęta na tym szczeblu, szczególnie po całej antyamerykańskiej retoryce prezydenta" - ocenił.
Z kolei dyrektor Instytutu Spraw Morskich oraz Prawa Morskiego przy Wydziale Prawa Uniwersytetu Filipińskiego Jay Batongbacal uważa, że wiele z komentarzy Duterte było na pokaz. Jego zdaniem "Marawi obnaża retorykę Duterte, jak również jego brak zrozumienia, jak naprawdę działają siły zbrojne, szczególnie jaka jest natura powiązań między wojskiem USA i Filipin". "Można tylko liczyć, że wyciągnie z tego wnioski" - dodał.
Profesor Szkoły Studiów Międzynarodowych na Uniwersytecie Pekińskim Zha Daojiong przyznaje, że nie można było się łudzić, iż Manila nagle zacznie rozważać wybór między Waszyngtonem a Pekinem. "Nie bacząc na barwny język, Duterte chciał jedynie, by relacje jego kraju z USA mniej przypominały pępowinę" - twierdzi Zha.
Filipińscy eksperci pozostają zgodni, że nigdy nie było mowy o czymś takim, jak "zwrot w stronę Chin w wykonaniu Duterte". Batongbacal tłumaczy, że walki o Marawi działają na korzyść Pekinu, ponieważ odciągają siły zbrojne od części Morza Południowochińskiego, którą Filipiny uważają za własne terytorium. Amerykańskie wsparcie dla Manili zdejmuje także z Chin konieczność traktowania Filipin jak nowego, najlepszego przyjaciela.
Po powrocie z majowej podróży do Pekinu prezydent Duterte poinformował, że strona chińska zagroziła mu wojną, jeżeli Filipiny nie zrezygnują z roszczeń terytorialnych na Morzu Południowochińskim. Słowa pozostały bez odpowiedzi Chin.
PAP/ as/