Na jeden temat przy czwartku: Brak nam elementarnej kultury?
Zapraszam Państwa do kolejnego artykułu z interaktywnego, konkursowego cyklu. Przypominamy zasady...
Co czwartek pojawia artykuł w cyklu "na jeden temat". Spośród komentarzy poniżej wybieramy najlepszy, który zostanie opublikowany jako samodzielny artykuł, lub którego autor będzie mógł rozwinąć swoją myśl i napisać autorski tekst, który opublikujemy na portalu. Oceny będzie dokonywać bezstronny oraz obiektywny zespół redakcyjny. Zachęcam Państwa do rzeczowej i kulturalnej dyskusji - w końcu niecodziennie można zostać dziennikarzem wGospodarce.pl!
Każdy twórca teatru w Polsce narzeka na brak pieniędzy. Nie, że w ogóle, bo teatry pełne, a do co lepszych bilety trzeba kupować na miesiąc, dwa, trzy naprzód, aby nie musieć wychylać się za filary, by móc radować oczy spektaklem. Twórca narzeka, że nie może robić sztuki takiej jakby on chciał, bo “się nie opłaca”. Dziwić się nie ma co, bo jak pan Klata zrobił „sztukę” według własnego przepisu to został wygwizdany. Zasłonić się mógł tylko kolegami z branży, którzy mówili o „głębi” i „nowoczesnej wrażliwości”, ale umówmy się – gdyby pan Klata miał się ze swoich spektakli utrzymać, to albo by skończył zupełnie nędznie, albo wyzbył się tej swojej „nowoczesnej wrażliwości” i zaczął tworzyć jakiś walor. Janda się skarży w Tok Fm, że dostaje tylko 600 tysięcy na scenę (razem milion dwieście) rocznie, ale gdyby dostawała 1 milion na scenę to mogłaby sobie na wszystko pozwolić. Mówi też przy okazji „Gdybym miała tylko Teatr Polonia i gdybym grała tylko małe spektakle z kolegami takimi jak Jurek Stuhr, to utrzymalibyśmy ten teatr nawet grając 10 razy w miesiącu i się specjalnie nie przejmując”. To o co chodzi? Widocznie ludzie lubią Stuhra, a wielkie spektakle kostiumowe są aktualnie niemodne. Malajkat ma restauracje w teatrze i nawet twierdzi: W ogóle się tego nie wstydzę. Nawet w teatrze antycznym zaraz za amfiteatrem stały stragany z jedzeniem, a często ludzie jedli w czasie przedstawienia. Bo i czego się tu wstydzić – ostatnio próbowałam kupić bilet na „Pajęczą Sieć” w Syrenie – zapomnij. W akcie desperacji chciałam kupić bilety na jakiekolwiek przedstawienie u Malajkata, ale poza miejscem w kanciapie między mopem, a wiadrem zupełnie nic! To jak to jest z tym polskim teatrem? Umiera? Może zajrzyjmy do teatru 6. piętro, gdzie ceny wejściówek to 50-70 złotych (w Powszechnym za 7 dych dostaje się miejsce w pierwszym rzędzie, jedwabną poduszkę, a pierwszoplanowy aktor wachluje cię ze sceny), a biletów odpowiednio wyższe. Plejada gwiazd, sztuki nie są grane codziennie, a sala wiecznie pełna. Być może wystarczy nie robić sztuk o trans organicznych bólach młodego nieheteronoramtywnego młodzieńca, który próbuje odnaleźć się płciowo w patriarchalnym dyskursie (tak, sama to wymyśliłam), a i publiczność, a wraz z nią pieniądze się znajdą. A co na to statystyka? Według CBOSu 25% Polaków „bywa” w teatrze, a 10% bywa regularnie. To bardzo dużo! W Niemczech regularnie do teatru lub opery chodzi tylko 2,23% społeczeństwa., podczas gdy sporadycznie bywa też jedna czwarta społeczeństwa. W kraju Sheakspeara 20% społeczeństwa uznaje się za „publiczność teatru”, czyli jedna piąta Anglików raz na jakiś czas pojawia się na przedstawieniach. Warto przy tym pamiętać, że UK to królestwo teatru – szacuje się, że turystyka teatralna przynosi Wyspom 2,8 miliarda funtów (nie pomyśl czytelniku, że to dochód z biletów – chodzi o dochód ze wszystkiego co robią turyści teatralni na Wyspach). Czyli wychodzi na to, że jeśli komuś brak kultury teatralnej to Niemcom! Drodzy twórcy, przestańcie narzekać!
Każdy pisarz w Polsce narzeka na analfabetyzm. Podobno w ogóle nie czytamy, a polski standard “wyjściowego nakładu” to tyle, ile za Odrą, za Bugiem, na Zakarpaciu i na drugim brzegu tego Bałtyku, co to śmierdzi ropą naftową, autorzy rozdają swojej najbliższej rodzinie. Oczywiście nie dotyczy to Dziwisza, który uznał za stosowne nie tylko nie spalić osobistych notatek Jana Pawła II, ale również zarobić na tym, ani innych z listy top ten w Empiku. Statystyka w tej kwestii też nie jest po stronie narzekaczy. Być może i jedna trzecia Polaków nie czytuje książek w ogóle, ale za to aż 11% czyta książki regularnie (minimum 7 rocznie). To prawie tak samo jak w Niemczech, gdzie regularnie po książkę sięga 13% społeczeństwa. Za naszą granicą na Odrze nigdy książek nie czyta 15,6% społeczeństwa, a rzadko 19,34% - wcale nie jest to wielka różnica. Na Wyspach szacuje się, że regularnie sięga po książkę 15% obywateli, jednak bez określenia rocznego minimum, stąd ten procent należy traktować z dystansem. Wychodzi na to, że z tym czytaniem nie jest u nas tak najgorzej, zważywszy że nad Wisłą te liczby z roku na rok wzrastają, podczas gdy u naszych bogatszych sąsiadów albo pozostają na tym samym poziomie, albo spadają.
Wszyscy dookoła wmawiają nam, że brak nam ogłady, że ani teatr, ani książka, żeśmy na kulturę wyższą obojętni. A tu twórcy swoje, liczby swoje – ułamek regularnych bywalców teatrów, albo czytaczy książek możemy porównywać z krajami na o wiele wyższym poziomie rozwoju gospodarczego. Faktycznie liczba nigdy nie czytających jest u nas znacząca, jednak pamiętajmy, że wielu ludzi w naszym zakątku Europy codziennie walczy o przetrwanie, ciężko pracując (żeby Tusk Donald i jego wesoła banda sędziów najwyższych mogli ich okraść z oszczędności) i nie w głowie im teatry, czy książki. U naszych bogatszych sąsiadów odsetek takich ludzi jest o wiele mniejszy, a jednak statystyka nas nie miażdży, a wręcz przeciwnie. Wydaje mi się, że nie mamy co narzekać – jest nieźle, a jak na poziom zubożenia naszego społeczeństwa jest wręcz wspaniale. Mamy dobre nawyki, zatem kiedy w końcu rząd przestanie nas okradać z większości owoców naszej pracy, zyskamy trochę więcej czasu i komfortu, powinniśmy kulturą przebić naszych bogatszych sąsiadów w Zjednoczonej Europie (Niemców już w teatrze przebijamy). Przestańmy się więc zajmować „promocją kultury”, a zacznijmy przeciwdziałać grabieniu – kultura jest już wypromowana.