INWAZJA NA UKRAINĘ
Polacy o kilka klas wyżej niż Niemcy ale tego błędu nie popełnijmy
Widząc klasę i grację z jaką Niemcy podchodzą teraz do tematu uchodźców z Ukrainy, więcej taktu i klasy miałby już widok Michała Wiśniewskiego śpiewającego Keine Grenzen z playbacku z kubełkiem KFC w ręku pełnym granatów. Nie wiem skąd takie absurdalne skojarzenie. Po prostu pojęcie ludzkie przechodzi. Więcej serdeczności i taktu miał już John Cleese w „Hotelu Zacisze” (Fawlty Towers) podejmując Niemców niż Niemcy podejmujący uchodźców z Ukrainy. Polacy to jednak inna liga i to in plus. Jednak sprawa jest poważna i wymaga pewnych refleksji, by piękny zryw nie skończył się gorzej niż źle. A piszę to właśnie dlatego, że przez dobre chęci, ale „zmienne serce” pomagającego gospodarza o mały włos sam nie zostałbym kiedyś bezdomnym i niestety nigdy nie umiałem o tym zapomnieć
Polska przyjęła milion uchodźców z Ukrainy, Niemcy mają problem z dziesiątkami tysięcy i już alarmują, że Berlin jest już „na granicy swoich możliwości”, jeżeli chodzi o przyjmowanie ludzi uciekających przed rosyjską agresją. Według niemieckiego MSW ta liczba może być jednak znacznie wyższa, a Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji (IOM) ocenia, że schronienia w Niemczech będzie szukać nawet 225 tys. osób z Ukrainy. Przypomnę, że my przyjmiemy zapewne 1,5 mln ukraińskich uchodźców i nie robimy z tego wielkiej afery i słusznie. Te niemieckie wołania o rozwożenie po Europie ukraińskich uchodźców już przy tej skali znów brzmią jak jakiś ponury żart, a doniesienia o przygotowywanych dokumentach, w których ci mają zapewniać, że na terenie Niemiec nie zostaną na stałe, przechodzi moje zdolności komentowania tego w słowach cenzuralnych. Bardzo różnimy się od Niemców, także tą naszą „polską gościnnością” i możemy być z tego dumni, ale żeby z tej dumy nie pozostał choćby niesmak, trzeba podjąć działania instytucjonalne, koordynujące pracę, żłobki i przedszkola dla uchodźców. Serce pomagającego musi być stabilne.
Tą historią dzielę się dość niechętnie, bo jest bardzo osobista i trochę bolesna, ale mam równie silne wrażenie, że jest teraz bardzo potrzebna. Jest ona o tym, czego należy wystrzec się, byśmy na całe pokolenie w oczach tych, którzy szukają u nas schronienia, nie osiągnęli efektu odwrotnego od zamierzonego. Bo, niestety, dobrze i z doświadczenia wiem, co znaczy otrzeć się o bezdomność na emigracji, gdy azyl nagle przestaje być azylem, w wyniku nagłej „zmiany serca” gospodarza. A wszystko rozbija się o realną możliwość podjęcia pracy oraz poczucie obowiązku i stabilność emocjonalną gospodarza.
Niestety, pamiętam jak dziś. Mam wtedy jakieś dwadzieścia trzy lata, studia bliżej końca niż dalej. Znajomy zapoznaje mnie ze swoim dobrym znajomym z Glasgow, który z kolegami przyjeżdża do Warszawy, by kilka dni zabawić. W ciągu dnia zwiedzają miasto, wieczorami zwiedzamy puby i kluby. Od słowa do słowa lubimy się bardziej i zaprzyjaźniamy się. Szkot rysuje perspektywę świetnego zarobku u jego znajomego w fabryce pod szkockim Glasgow. Układ jest prosty i bardzo atrakcyjny: wystarczy zainwestować 2 tys. zł w przejazd i koszty na miejscu, żeby po dwóch miesiącach wrócić z 30 tysiącami zł na czysto. Realne tym bardziej, że obiecuje, że ledwo co będziemy wydawać, bo zamieszkamy u niego i jego matki. Będziemy gośćmi pojętymi u Szkotów z Polskimi korzeniami, „bardzo honorowi i porządni ludzie, można im ufać”.
Pierwsza zasada krótkiej eskapady brzmi: nie jedź w ciemno. Druga brzmi: nie jedź sam. Znajduję kolegę, któremu też rodzice pożyczą „na przygodę”. To mój serdeczny przyjaciel, bardzo twardo stąpający po ziemi i oglądający – trochę jak przysłowiowy Szkot – każdą złotówkę. Przelicza, analizuje, wszystko się spina, jedziemy. Bez obaw. Wtedy jeszcze uważałem, że tzw. ludziom pracy można ufać bardziej niż np. pracownikom korporacji, ponieważ prostszy system wartości i mniej relatywizmu to gwarant przyzwoitości. Tak jeszcze wtedy myślałem, choć dziś już wiem, że to tylko klisza i takie raczej romantyczne bajania. Miesiąc później jesteśmy już pod Glasgow, ale sprawy się komplikują – praca w fabryce, dogadana na tip-top zaraz od przyjazdu, na razie on-hold. Proponujemy, że nie ma co czekać, więc ruszamy po prostu do pośredniaka, ale nie. „Dałem słowo, pracę załatwię, do tego czasu jesteście gośćmi, u nas jest polska gościnność, nie szukajcie sami pracy, załatwię”. Czekamy. Mija tydzień, mijają dwa. Nadal mamy czekać i absolutnie nie szukać. Przyjmowanie nas nie jest problemem, bo przecież zostaliśmy zaproszeni – mówią zgodnie kolega Szkot i jego mama. Ale wypada już coś zacząć się dokładać, bo przecież pieniądze na drzewach nie rosną, a matka znajomego pracuje ciężko, ale kokosów nie zarabia. Dokładamy się, „będzie praca, będzie praca, don’t worry, nie szukajcie”, więc poznajemy znajomych i przyjaciół znajomego, mija kolejny tydzień, oszczędności szybko topnieją. Na wszelki wypadek, dzięki uprzejmości znajomego Szkota, pod koniec czwartego tygodnia udaje się zatrudnić na ćwierć etatu, dwa razy w tygodniu zbierając szklanki w nocnym klubie, ale nic więcej, bo ta robota w fabryce na pewno zaraz wypali. Te szklanki to tak dla podreperowania reputacji znajomego i naszych naprawdę już marnych finansów. Docelowej pracy w fabryce nadal ani śladu, temat coraz częściej zbywany milczeniem.
Którejś nocy po skończonej akurat zmianie wracam do domu i widzę mojego przyjaciela z nietęgą miną, siedzącego na krawężniku zaraz przed domem. Obok stoją nasze walizki. Jakiś element magiczny sprawił, że pani domu miała „nagłą zmianę serca” i dość „darmozjadów” pod dachem. Syn interweniuje. Zyskujemy 24 godziny na ogarnięcie sobie nowego lokum. Tę noc możemy jeszcze łaskawie przenocować, ale to już ostatnia nasza noc pod tym dachem. Nie mamy pracy, za moment nie mamy gdzie spać, trzeba działać szybko, wręcz ekspresowo.
Od samego rana chodzimy po agencjach zatrudnienia, które okazują się tylko trochę mniej bezużyteczne niż polskie Urzędy Pracy – co jest dość dziwne, ponieważ w Szkocji są nimi prywatne firmy, dość sprawne, jest wtedy rynek pracownika, ale jeśli są jakieś oferty, to coś gdzieś za dwa tygodnie najwcześniej. Nie ma znaczenia, że świetnie obaj znamy angielski. Po prostu, jakby nagle wszystkie, ale to wszystkie oferty pracy wymiotło. Nie ma nic na budowach, nie ma nawet ofert opieki nad starszymi ludźmi (wdzięcznych i niewdzięcznych jednocześnie, jak zapewne wiedzą ci, którzy zajmowali się seniorami). Wzięlibyśmy nawet to, ale nie ma dosłownie nic, nigdzie. Wracamy na piechotę, bo szkoda nam na bilet. Idziemy przez park. Słońce zaczyna powoli zachodzić dając złotawą poświatę. W takim świetle wszystko lepiej wygląda. „Tu najwyżej przenocujemy. Tamta ławka wygląda nawet nieźle, zacieniona, krzaki dookoła, może policja nie zauważy…” - słyszę. Coś we mnie pęka, szlag mnie trafia, zaciskam pięści. Nie możemy się teraz poddać. Chodzimy od drzwi do drzwi już niemal na oślep. Już wiemy, że obłożenie w gastronomii w tym sezonie pełne i jak już to zwalniają, nie przyjmują. Wszystko to już wiemy, ale albo to, gdziekolwiek, albo ławka w parku. Widzę jakieś śmiesznie małe wejście z małym domofonem w budynku, z którego frontu wystaje jakiś holownik. „Garaż”. Bez różnicy. Kompletny amok. Wiem, że wtedy o samochodach nie wiedziałem jeszcze niemal nic, ale wszystko jedno. „Cześć, słuchajcie, jesteśmy z Polski i pilnie poszukujemy pracy. Zastanawiamy się, czy nie mielibyście czegoś dla mnie i mojego przyjaciela…”. I nagle jakby jakimś magicznym zrządzeniem losu, mocno ponadprzeciętnym szczęściem, albo Opatrznością Bożą – jak zwał tak zwał – jesteśmy w środku i od razu negocjujemy! Skąd mieliśmy wiedzieć, że „Garaż” (ang. The Garage) to największa imprezownia w Glasgow, z sześcioma parkietami na czterech różnych poziomach. To jak 10 imprezowni w jednej i takież zapotrzebowanie na pracowników. Zostajemy barmanami w największym klubie w mieście, każdy na pół etatu, zasilając szeregi około dwudziestu barmanów w tym może nie elitarnym, ale najbardziej popularnym w zakresie liczby odwiedzających gości klubie.
Od tej pory też wszystko inne też zaczyna się układać. Honor ludzi honorowych ratuje córka pani domu, która nas wyrzuciła, ekspresowo znajdując nam lokum u znajomego-znajomego, który z uwagi na nasza sytuację i po znajomości zgadza się odroczyć kaucję o tydzień, aż na nią nazbieramy (pensje w Szkocji w gastronomii wypłacane są co tydzień, nie co miesiąc). Trochę jednak na początku strach, bo Barry (właściciel) jest fanatykiem Celtyków (drużyna piłkarska Glasgow Celtics) i mocno się z tym obnosi, a jednocześnie samo mieszkanie jest po drugiej stronie ulicy od stadionu Ibrox (drużyny Glasgow Rangers). Dla nieznających realiów tego miejscowego ekosystemu, to jakby być kibicem Polonii Warszawa w czasach jej większej świetności i słynnych derby, mieszkać obok stadionu Legii i chodzić tam w koszulce Polonii, z tą uwagą, że naprawdę można dostać za to kosę w żebra, a w Glasgow to dosyć powszechne wypadki, przynajmniej w tamtym czasie. Wiedząc gdzie jesteśmy i widząc tego gościa w koszulce Celtyków, przez moment zastanawiamy się, czy przypadkiem nie wariat i czy nic nam się nie stanie, ale okazuje się nie tylko bardzo charakternym, ale też fajnym człowiekiem. „My, katolicy, musimy sobie pomagać” - mówi. Tradycyjnie zwolennicy Rangersów są protestantami, podczas gdy fani Celtyków wspierają Kościół Katolicki. I znowu, no jakie były szanse na taki rozwój wypadków?
Czytaj też: Noc w Kijowie spokojna
Cała ta historia kończy się szczęśliwie, z masą dalszych anegdot i kilkoma strasznymi historiami, ale jednak unikamy porażki i wstydu dzwonienia po rodziców, by ratowali z opresji (czego dziś uchodźcy z Ukrainy nie mogliby zrobić). Znajomy szkot pomaga w znalezieniu jeszcze jednej pracy na jedną czwartą etatu popołudniami, w trzech różnych miejscach wyrabiamy więcej niż cały etat, pracujemy niemal non-stop, śpiąc po cztery godziny dziennie, nie wydajemy na głupoty, oszczędzamy kupując jedzenie, które ma już bliski koniec terminu przydatności (taki tam system na specjalnych promocjach w hipermarkecie ASDA, jedzenie, które za kilka dni ulegnie przeterminowaniu można kupić z rabatem 80-90 proc., nie jak w Polsce, gdzie dopiero w dniu przeterminowania robią promocję na mniej o 30 proc.), wychodzimy na czysto, a po jakimś czasie nawet całkiem nieźle się odkuwamy. Wracamy „zarobieni”. Udało się, ale ten moment kompletnego zwątpienia zapamiętam już wyraźnie i już chyba na zawsze.
Ta historia nauczyła mnie wielu rzeczy. Po pierwsze, że trzeba zawsze wierzyć we własne siły i się nie poddawać, bo nie robiąc nic pomoc nie przyjdzie, nawet „z góry”, za to za dobre działanie w dobrym kierunku nagroda potrafi pojawić się szybciej niż się spodziewasz. Po drugie, żeby nie ufać w długoterminowe obietnice i długoterminową gościnność, na słowo honoru. Po trzecie jeszcze bardziej doceniać wartość pracy i zgubny wpływ socjalu – zasiłki i zapomogi nigdy nie powinny być tak wysokie, by zniechęcać do szukania i podejmowania pracy. No i oczywiście „umiesz liczyć, licz na siebie”.
Ale jest coś jeszcze, coś teraz, w dzisiejszej sytuacji, ważniejszego. Choć nie mam ani ja, ani mój przyjaciel, żalu do narodu szkockiego za działania jednej osoby, to mimo wszystko głęboki uraz pozostał. Mimo, że poznaliśmy podczas naszej przygody całą masę fantastycznych i życzliwych Szkotów, to jakoś nie czuliśmy potrzeby ni chęci trzymania dalej kontaktu – choć bardzo chciałem - nigdy nie udało mi się wyprzeć, zapomnieć tego momentu wyrzucenia z domu, który miał być „pewnikiem” i azylem - na słowo honoru, na „polską gościnność”. Nigdy nie zapomnę jakim szokiem jest tak nagły zwrot akcji i z „gość w dom, Bóg w dom” oraz „czym chata bogata” z jakichś znanych tylko tej osobie powodów stać się „persona non grata”. Nie zapomnę też tego widoku przyjaciela na walizkach przed domem i tej ławki w parku o zachodzie słońca. Cóż, łaska pańska na pstrym koniu jeździ…
To nadal trzyma mocno. Ciężko zasnąć, gdy sobie człowiek przypomni przed snem jak to było. I mimo tych wszystkich świetnych ludzi, jakoś do Szkotów i powrotu tam mi nieśpieszno, nawet turystycznie. Trauma po takim wydarzeniu zbyt wiele niszczy, wypacza postrzeganie, niesprawiedliwie generalizuje, rzutuje na teraźniejszość i przyszłość. To dlatego wielu Żydów, którzy uciekli przed Hitlerem z Polski do Ameryki z taką wręcz czasem nienawiścią dawało tak negatywne świadectwa o Polakach swoim dzieciom, a potem wnukom, jakoby w chwili prawdy spotykała ich ze strony Polaków tylko i wyłącznie krzywda. Wypędzeni przez Hitlera mieli pretensje do Polaków, że tym nie udało ich się obronić, że musieli uciekać. Trauma wyrzucenia z domu po tym, jak się zostało przyjętym pod czyjś dach to coś, co rzutuje potem bardzo długo. Każde następne odrzucenie w jakiejkolwiek sytuacji było zawsze gdzieś tam podszyte tym bólem i tym wspomnieniem. Tym bardziej bolesne. Nie zapominajmy, że w przytoczonej sytuacji awaryjnie miałem też gdzie wracać. Ukraińcy jeszcze przez jakiś czas nie będą mieli tego luksusu.
Czytaj też: Ukraińcy o rosyjskich stratach: Ponad 11 tys. zabitych
Dlatego najważniejsza lekcja z tej historii: nie unośmy się honorem! Nawet jeśli coś obiecaliśmy jako osoby prywatne, np. że znamy tego lub owego i załatwimy pracę, ale okazuje się, że jednak nie dowieziemy danego słowa, to nie unośmy się honorem, tylko szukajmy innych rozwiązań jak najszybciej. Celem jest dowiezienie obietnicy godnego i stabilnego przetrwania, przez które należy także rozumieć pracę dla uchodźców, a kto tę obietnicę dowiezie już konkretnie, to już nie ma znaczenia. Na pewno docenić trzeba fakt, że już teraz wielu przedsiębiorców i korporacji szuka takich sposobów na dodatkowe miejsca pracy, jednak tak jak w przypadku koordynacji zbiórek pomocowych i bieżącej informacji o bieżących, realnych potrzebach, tak tu powinna zaistnieć wymiana informacji między podmiotami i pewna koordynacja działań. Zwłaszcza, że praca daje dodatkowe poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości, nie bycia skazanym na łaskę-niełaskę, co jest dla tych ludzi teraz lub lada moment będzie szalenie istotne.
Jeśli choć jedna ukraińska rodzina w Polsce dozna nagłej „zmiany serca”, jak opisana wyżej historia, będzie to o tę jedną za dużo. Jeśli ta historia uchroni i pozwoli wytrwać choć jednej dobrej rodzinie w swoim dobrym i szlachetnym postanowieniu, to było warto ją spisać. Ale przede wszystkich chciałbym, by zwróciła ona uwagę instytucji na konieczność sprawnego zarządzenia tematem pracy, którą przecież ukraińscy uchodźcy chcą w Polsce podjąć. Pod tym względem dużo bliżej nam do Ukraińców i Ukraińcom do nas niż nam i im do Niemców. I Bogu za to dzięki. Niemcy jak się zdaje przyjmują ukraińskich uchodźców pod warunkiem, że ci nie będą chcieli zostać i podjąć pracy. My zadbajmy o godne podjęcie także przez zorganizowanie godnej pracy, by każdy mógł zachować swoją godność, bez poczucia bycia zdanym na łaskę i niełaskę nowych gospodarczy na obczyźnie. W pomaganiu serca muszą być stabilne, a działania systemowe.
Maksymilian Wysocki
Czytaj też: Ukraińcy jak Żydzi, Putin jak Hitler?