Amerykański dream
"Teraz to dopiero Barry odziedziczył kryzys" cytując pewnego radiowca. W związku z tym, ze swojej strony proponuję dawkę lektury. Będzie o kryzysowych narzeczonych.
Zgrany duet "kryzysowców"
W międzywojniu zdarzenie miał tak zwany "Great Depression". Na jego początek wskazuje się 24 października 1929 roku, kiedy to na Wall Street nastąpił krach. Zwyczajnie, pękła bańka akcyjna. Amerykanie, silnie namawiani do kupowania akcji, zaciągali kredyty. Rosnące ceny akcji zachęcały do inwestycji, penetrując oszczędności. W obiegu znalazły sie wszystkie pieniądze ze skarpet, książeczek oszczędnościowych, odkładane na mieszkanie i radioodbiorniki. W ruch poszła machina kredytowa. Z chwilowego aj-waj powstało wiele firm i miejsc pracy, które w normalnych warunkach rozwoju nikomu nie byłyby potrzebne i nie miały racji przetrwać. Kiedy już każdy miał na głowie kredyt i kilka akcji w kieszeni, okazało sie, że ceny akcji spadają. Wszyscy, więc rzucili się do sprzedawania, aby coś jeszcze z tego wyciągnąć.
Okazało się, że maklerzy giełdowi (w takiej ilości) już wcale nie są potrzebni, podobnie jak 1/4 firm na Wall Street. Bezrobocie, niespłacane kredyty, brak oszczędności - kryzys. Winą obarczono ówcześnie piastującego urząd prezydenta Herberta Hoovera, ale... Urząd piastował od marca 1929. To kadencja jego poprzednika - Cooligde'a obfitowała w namawiactwo i dmuchanie bańki akcyjnej. W efekcie to Hooverowi na barki rzucono tobół, na który był "za cienki w uszach". Z jednej strony chciał być twardym libertarianinem, pierwszą żelazną damą, usiłując wdrażać swe ekonomiczne laissez-faire z chwytliwym "leave it alone", z drugiej troszkę trzęsły mu się pantalony, podnosił podatki i namawiał przedsiębiorców do unikania zwolnień (!). Chaotyczną polityką Hoover strzelił sobie w kolano. Z jednej strony nie wprowadzał kartek żywnościowych, Obama care, nie budował socjalnych mieszkań i nie szykował ciepłych posad w urzędzie dla bezrobotnych, czym nie wzbudził owacji wśród środowisk demokratycznych. Podnoszenie podatków i namawianie do trzymania niepotrzebnych pracowników z drugiej strony, (poza negatywnym skutkiem ekonomicznym) nie przybliżyło go do płatników owych podatków. Dlatego w roku '33 amerykanie wybrali Roosvelta na swego przywódcę. Nowy prezydent w zasadzie przemianował gospodarkę z (prawie) wolnorynkowej na centralnie planowaną. Rząd ustalił limity produkcji, ceny żywności, płace minimalne, standardy. No i oczywiście "working class" jako słowo wytrych. Franklin płacił rolnikom, żeby wyrzucali inwentarz i żywność, aby nie dostały się na rynek, ponieważ chciał "ustabilizować ceny"; powołał do życia Agencję, która kontrolowała produkcję i ceny w praktycznie każdym sektorze gospodarki. Rozdawał też pączki bezrobotnym. Efektem jego polityki "rozdawnictwa" i protekcjonizmu był kolejny kryzys w 1937.
Historia lubi się powtarzać
W 1993 urząd prezydenta obejmuje Bill Clinton. Czkawką nam się odbija po dziś dzień, poprzez jego "vote on Barack" żonę, Hillary. Jego prezydentura to okres pompowania bańki nieruchomościowej i życia na kredyt. To właśnie Bill namawiał (swoimi metodami) banki, aby udzielały kredytów wszystkim, (bo przecież każdemu się należy). Dekady rozkwitu branży maklerów nieruchomości (tym razem nie giełdowych) przypadają na okres prezydentury Billa i jego następcy, Georga W. Bush'a. Maklerem był co drugi, zarabiał krocie, ponieważ kredyt dostawał każdy i kupował też każdy. Kupowali bezrobotni (!), zleceniodawcy, pracujący na czarno, sprzątaczki, renciści (w tamtych czasach w US nie było ich aż tak wielu), nauczycielki, wolontariusze Greenpeace'u i tancerki go-go. Tak duży popyt na nieruchomości uruchomił natychmiast deweloperów. Na dewelopera przemianowywał się każdy, kto tylko miał parę milionów na inwestycje. Przestawał, więc, dajmy na to, doglądać swoich plantacji pomarańczy i rozpoczynał ekspansję na rynku nieruchomości. Taki stan rzeczy zastał George Bush jr. .Nie wydało mu się to w żaden sposób niepokojące, dlatego pozostał dumny ze swojego rosnącego w nieruchomości kraju i oddal się wojence. Nikt nie wie, dlaczego w zasadzie George powołał do życia operację "wojna". Jedni mówią, że dla kasy, ale żeby się aż tak przeliczyć to trzeba być głowonogiem. Inni mówią o ambicjach, w co już prędzej uwierzę. Narodowi swojemu licznemu oczywiście opowiedział historie o Osamie, a oni na to "aha" i z powrotem oddali się swym zajęciom codziennym- kupowaniu domów na kredyt. W drugiej jego kadencji okazało się, że bańka pękła. Nieruchomości są w cenie 2 kilogramów jabłek i nikt nie spłaca kredytów! Banki poupadały, maklerzy zostali z niczym, wzrosło bezrobocie. Bush cały czas z pieniędzmi na wschodzie, rosną ceny paliw, kryzys w pełni. Wszyscy okrzyknęli George'a sprawcą kryzysu i w najbliższych wyborach zagłosowali na Barrego, który wprowadził kartki żywnościowe, Obama care etc, zmniejszył bezrobocie poprzez uznanie wszystkich za niezdolnych do pracy i nadania renty oraz kilka innych reform, które niedługo określimy jako recesja.
Do pogłębiania kryzysu trzeba trojga- jeden do namawiania, drugi do oberwania, trzeci do „jezusowania”. W tej kwestii nawet politycy przeciwnych opcji, wydają się współpracować jak najlepszy duet (trio). Ciekawe, na ile świadomie...
Krystyna Szurowska