Szkoły i MEN – dwa światy i protest
Wydaje się, że coraz bardziej mamy do czynienia z sytuacją, gdy ocena sytuacji w oświacie przez nauczycieli (a często i rodziców uczniów) w znaczący sposób różni się od tej płynącej z Ministerstwa Edukacji Narodowej. Są więc takie dwa światy, dwie rzeczywistości, które mają coraz mniej punktów wspólnych-stycznych.
To chyba główny powód nacisku środowiska pracowników oświaty na to, aby we wrześniu tego roku włączyć się do akcji protestacyjnej organizowanej przez trzy centrale związkowe pod hasłem: „Dość lekceważenia społeczeństwa”. Szczególnie 12 i 14 września ma wziąć w manifestacjach w Warszawie – między innymi koło Ministerstwa Edukacji Narodowej i Parlamentu RP – większa liczba nauczycieli.
Swój niepokój o obecny stan wyraziło niedawno środowisko ludzi związanych z „S” oświatową w Gdańsku. Jest rzeczywiście coś niepokojącego w tym, iż MEN, Rząd RP, prawdopodobnie też w najbliższym czasie większość parlamentarna, nie przyjął żadnych z poprawek do projektów zmian zgłoszonych do ustawy Karta Nauczyciela. To jest policzek wymierzony w ponad półmilionową rzeszę nauczycieli (łącznie w oświacie jest zatrudnionych 660 tys. nauczycieli, z czego tylko około 400 tys. w wymiarze pełnoetatowym. Do tego trzeba doliczyć jeszcze grupę pracowników administracji i obsługi szkół, czyli dodatkowo około 20%). To potężna grupa ludzi, która czuje się coraz bardziej niepewnie, z lękiem patrzy w przyszłość tym bardziej po zwiększeniu o prawie 10 lat czasu pracy (zmiana prawa-obowiązku pracy do 67 roku życia – co jest dramatyczną decyzją dla wielu nauczycieli – jest jednym z postulatów protestu). I dzieje się to w czasie, gdy nie ma żadnego wzrostu wynagrodzeń (wszystko tłumaczy się wszechobecnym kryzysem. Nie ma tu zasady, że jak sobie z nim nie radzę, to podaję się do dymisji). I ów problem rzeczywistego dialogu społecznego wydaje się być dzisiaj najważniejszy. Bo ta sytuacja przenosi się także na poziom organów prowadzących. Taka jazda równoległa szkół i tego, co wyżej lub obok nich.
Taki koszmarek destabilizacji ujawnia się w ostatnich miesiącach chociażby przy sprawie etatowego czasu pracy dla nauczycieli specjalistów: pedagogów, psychologów, logopedów, socjoterapeutów, itd. Brakuje regulacji centralnych, więc samorządy terytorialne zaczynają to robić na własną rękę. Inny będzie wymiar etatu w poradni psychologiczno-pedagogicznej (20 godzin), inny w szkołach. W jednych to 24 godziny, w innych 26 godzin, jeszcze w innych dochodzi i do 30 godzin. Tak rozjeżdża się narodowa edukacja. A gdy człowiek sobie wyobrazi logopedę mającego z uczniem pracować po 5-6 godzin dziennie (nie ma przerw – np. z jednym uczniem 30 min, potem z następnym, itd.), to ciarki przechodzą. Proszę sobie wyobrazić stan strun głosowych, nerwów, po iluś tam tygodniach takiej harówki…
Ba, tak jest wtedy, gdy owi specjaliści są zatrudnieni. W dużej liczbie szkół nie ma ani porządnej opieki medycznej, ani pedagogicznej, psychologicznej czy tak ważnego obecnie doradztwa zawodowego.
Uwagi dotyczą także zapewnienia właściwego procesu wdrażania obecności sześciolatków w szkołach, a także powszechnej edukacji przedszkolnej. Wymyślono system godzin przedszkolnych za złotówkę, co jest jakimś rozwiązaniem doraźnym, takim bardziej „pod publiczkę”, bo nie systemowym i już rodzice protestują (do czego wrócę w osobnym tekście). Trudno się dziwić. Błąd goni błąd. Podobnie jak plan obecności sześciolatków w szkołach ostatnio podzielony od września 2014 roku na dwa lata (urodzonych w pierwszej połowie roku, w następnym także w drugiej). Jako swoiste wotum nieufności należy odebrać tu fakt, iż w tym roku tylko ok. 20% sześciolatków dobrowolnie wysłano wcześniej do szkół (na 660 tysięcy pierwszoklasistów ok. 60 tys. to sześciolatki). Rodzice, tym bardziej po zbieraniu podpisów ws. referendum w tej sprawie, zaczynają się głębiej zastanawiać, jaki los gotują swoim pociechom.
Często narzeka się też w szkołach na biurokrację szkolną (odwrotnie proporcjonalną do zapewnień władz oświatowych). A ginie człowiek, wśród tych sprawozdań, ankiet. „kwitów” – tak na wszelki wypadek.
Wspomniałem o lękach nauczycieli. To sfera mniej uchwytna, ale ważna. Atakuje się ich czas pracy, i przejścia na emerytury, długość urlopu wypoczynkowego. Tymczasem niedawne badania wykazały, że pracują średnio około 46 godzin i 40 minut tygodniowo. Jak powiedziała niedawno Pomorska Kurator Oświaty - Elżbieta Wasilenko, tak naprawdę dobry nauczyciel pracuje 24 godziny na dobę. Coś w tym jest, bo uczeń, młody człowiek to nie tokarka czy lampa nad urzędniczym biurkiem, którą wyłącza się wraz z wyjściem z pracy.
Te obawy dotyczą też zachowania pracy. W tym roku straciło ją około 7 tys. nauczycieli. To niemałe liczby i często dramat osób, które mają marne widoki na nowe zatrudnienie (tylko około 30-35% po pięćdziesiątce znajduje nową). W ostatnich latach zamknięto też około dwa tysiące szkół. W przyszłym roku pewnie będzie takich likwidacji mniej, bo to rok wyborów do samorządów i wtedy jakoś tych zakusów likwidacyjnych jest mniej (decyzje niepopularne podejmuje się zazwyczaj w pierwszych latach kadencji licząc, że wyborcy potem zapomną. Podobnie stało się z emeryturami. A rzeczywiście Polacy mają czasami zbyt krótką pamięć).
Brakuje pieniędzy na różne zadania, milczenie organów prowadzących dla pomysłów rządowych wykupuje się oddawaniem im władzy nad szkołami, nauczycielami, systemem szkolnym. Powoli traci sens trzeci człon napisu „Ministerstwo Edukacji NARODOWEJ”. Często ciekawe rozwiązania władz oświatowych, a są takie, bywają kontrapunktowane tymi, które podsycają owe lęki pracowników szkół. Wydaje się, że wpływ na ten stan ma także dobór ludzi we władzach MEN, gdzie dominuje perspektywa doświadczenia organów prowadzących, mniej zaś nauczycielsko-rodzicielska.
Stąd i nastroje w środowisku ludzi oświaty są często różne od tych oficjalnych. Zamiast dialogu są głównie monologi stron, albo milczenie, dystans, także wynikający z lęku przed oficjalnym zabieraniem głosu. Stąd nie do przecenienia jest zajmowanie stanowiska przez reprezentacje związkowe. Póki co, bo i to obecna władza zamierza radykalnie ukrócić, proponując rozwiązania prawne niszczące ruch związkowy. I to dzieje się w kraju, gdzie zrodziła się „Solidarność”, do której przyznaje się wielu luminarzy władzy (jednym z negocjatorów nowego prawa związkowego po 1989 roku był obecny marszałek Senatu – Bogdan Borusewicz). A przynajmniej…. przyznawało.
Wojciech Książek
Ps. Trafnym komentarzem do obecnej sytuacji jest artykuł dr Barbary Fedyszak-Radziejowskiej („W Sieci” – 35/2013) na temat miejsca związków zawodowych w obecnej sytuacji, dorabianiu im „gęby” polityczności. Cytowana jest w artykule także wypowiedź przewodniczącego NSZZ „Solidarność” Piotra Dudy, który zwraca uwagę, że bez zdecydowanych działań związków zawodowych albo zniszczą je politycy i oligarchia finansowa, albo „zmarginalizuje wielki, niekontrolowany bunt społeczny ludzi rozczarowanych”. Czy do tego ma dojść? Czy o to chodzi rządzącym?