Senator Grzegorz Bierecki: „Prezydent Donald Trump to bardzo dobra wiadomość dla Polski”
Artur Ceyrowski: 45. prezydentem Stanów Zjednoczonych został Donald Trump. Co to oznacza dla Polski?
Senator Grzegorz Bierecki
Sen. Grzegorz Bierecki: To bardzo dobra wiadomość. Słuchając dokładnie wypowiedzi Donalda Trumpa na temat Polski i roli Środkowej Europy w architekturze bezpieczeństwa świata można i trzeba być optymistą. Trump bardzo podkreśla rolę Polski i z pewnością nie bagatelizuje naszej obecności w tej części świata. Wiele sygnałów dowodzi tego, że jesteśmy ważnym partnerem dla przyszłego prezydenta. Wspomnieć tu trzeba choćby spotkanie z Polonią amerykańską, podczas którego obie strony podkreślały silne przywiązanie do tych samych, konserwatywnych wartości. Kolejna dobra wiadomość dla Polski to zapowiedź, że szefem Departamentu Stanu będzie Newt Gingrich. To nie tylko wybitna osobistość Partii Republikańskiej, twórca programu tej partii, były Speaker of the House, czyli amerykański marszałek Kongresu, ale także wielki przyjaciel Polski i Polaków. Jest to człowiek, który wielokrotnie wykazywał sympatię wobec naszych rodaków, m. in. podczas swoich wypowiedzi w Kongresie. Bliskim współpracownikiem Donalda Trumpa jest też Rudy Giuliani, widać więc, że kształtuje się bardzo silna i wpływowa republikańska ekipa.
Rozumiem, że nie podziela Pan obaw o nadmiernie eksponowaną w wypowiedziach D. Trumpa potrzebę izolacjonizmu Ameryki?
Jeśli idzie o politykę zagraniczną, którą prowadzić będzie przyszły gabinet Donalda Trumpa, to nie ma takich rzeczy, które powinny nas niepokoić. Jego zapowiedzi dotyczące zanegowania pewnej formy liberalizmu gospodarczego oznaczają, że będziemy mieli od teraz silniej podkreślany interes Stanów Zjednoczonych. Ciężko odbierać to jako cokolwiek złego, bo mówimy przecież o przyszłym prezydencie USA, a nie przywódcy jakiegoś ponadnarodowego gremium. Stąd zapowiedzi wzmacniania interesów narodowych, a nie międzynarodowych korporacji. Tu znów podkreślam, fakt zapowiadanego powierzenia szefa Departamentu Stanu postaci takiego kalibru jak Newt Gingrich jest doskonałą wiadomością. To człowiek o ugruntowanych poglądach konserwatywnych, bardzo doświadczony polityk i człowiek powszechnie szanowany. W Stanach Zjednoczonych jest to jeden z autorytetów moralnych polityki amerykańskiej. To polityk o nieskazitelnej reputacji.
Skąd więc ta histeria, która od kilku godzin trwa w mediach lewicowo-liberalnych? Skąd komentarze ekspertów, że kolejny raz, po V. Orbanie, prezydencie Dudzie i Brexicie „demokracja przegrała”?
Z całą pewnością mamy do czynienia z wielkim zwycięstwem demokracji. Ten wybór jest dowodem jej prawdziwej żywotności. Ogromna mobilizacja amerykańskich wyborców jest także dowodem na to, że ludzie wciąż chcą i potrafią wybierać. Nie zgadzają się też na ograniczenia demokracji, które czasami próbują wprowadzać lewicowi liberałowie, którzy jako „oświeceni” uważają, że „wiedzą lepiej”.
Jaki przebieg miało to „zwycięstwo demokracji”? Wiemy o co najmniej jednym bardzo poważnym incydencie w Kalifornii. Wydarzyło się coś jeszcze, co mogło mieć znaczący przebieg na wynik wyborów?
Tragiczne wieści z Kalifornii bardzo smucą, ale z całą pewnością nie wpłynęły one na ostateczny wynik wyborów. Jestem w Stanach Zjednoczonych w charakterze obserwatora tych wyborów, w ramach Zgromadzenia Parlamentarnego OBWE. Misja obserwatorów OBWE była bardzo ważna, szczególnie podczas tych wyborów. Między innymi ze względu na obawy Republikanów, że może dojść do fałszerstw wyborczych. Stąd taka wielka mobilizacja, aby pilnować tych wyborów. Do tego celu OBWE wyznaczyło 120 parlamentarzystów z 25 krajów, ich zadaniem była obserwacja kolejnych wyborów amerykańskich. We wszystkich komisjach byliśmy bardzo dobrze przyjmowani, z ogromną życzliwością, choć faktycznie niektórzy z pojawieniem się obserwatorów wiązali obawy o prawidłowy przebieg wyborów.
Rozumiem, że w ocenie obserwatorów nie wydarzyło się nic, co mogłoby wpłynąć na zakwestionowanie wyników wyborów w USA?
Tak. Szczegółowy, dokładny raport z naszej pracy trafi wkrótce do OBWE. Trzeba przy tym pamiętać, że wybory w Stanach Zjednoczonych są bardzo trudne do zorganizowania, ze względu na olbrzymią decentralizację amerykańskiego systemu wyborczego. Poszczególne stany same odpowiadają za organizację działań związanych z wyborami, mając dość dużą autonomię w wielu kwestiach, m. in. decydując o sposobie głosowania. Ogromna jest liczba uprawnień i regulacji, a wszystko to dotyczy ponad ośmiu tysięcy miast i powiatów na terenie całego kraju. Częste są różnice między sposobem głosowania i identyfikacji wyborców nawet w obrębie jednego stanu. To składa się na bardzo skomplikowany, ale bardzo sprawnie działający system wyborczy. Jednocześnie, to wszystko sprawia, że bardzo dużo ludzi pracuje w komisjach wyborczych, jest też bardzo dużo wolontariuszy, którzy pomagają przeprowadzić cały proces bezpiecznie. Obserwowałem wielu z nich i widziałem towarzyszący im entuzjazm.
Mamy więc do czynienia z wielkim, amerykańskim świętem demokracji, a nie z jej porażką?
Zdecydowanie tak, choć z drugiej strony, patrząc na miny ludzi zgromadzonych w sztabie Hillary Clinton, nie widać świątecznej atmosfery. Widząc dziś rano ich twarze miałem swoiste deja vu ze sztabu byłego prezydenta Komorowskiego…
Trudno o inne skojarzenia, wszak jeszcze wczoraj niektóre media w Polsce i za granicą prezentowały sondaże mówiące, że Hillary ma 90 proc. poparcia w amerykańskim społeczeństwie. Tym sondażom wtórował głos ekspertów, którzy budowali na nich swoje błędne diagnozy. Z czego wynikają te fatalne pomyłki?
Na naszych oczach widać śmierć kolejnego z „-izmów”. Umarł komunizm, wcześniej faszyzm, teraz mamy do czynienia z powolną agonią współczesnej formy liberalizmu. Zarówno gospodarczego, jak i obyczajowo-kulturowego, który w wielu przypadkach przekształcał się wręcz w libertynizm. To, co powstaje, rodzi się dzięki sięgnięciu do korzeni demokracji. Dzięki temu, że ta demokracja jest zdrowa przy korzeniach. Widać to w Ameryce, której obywatele – jak sami deklarują - obudzili się i chcą odzyskać swój kraj.
Czyli pomimo tego, że histeria liberalnej lewicy okazuje się zjawiskiem globalnym, to w Stanach Zjednoczonych nie będzie Komitetu Obrony Demokracji?
Nie spłaszczałbym amerykańskich wyborów do tego do takiego poziomu. Powiem tak, na pewno felietony pani Anne Applebaum na temat sytuacji w Polsce i w Środkowej Europie nie będą miały już takiego znaczenia dla przejmujących władzę elit amerykańskich. Mógłbym co prawda użyć mocniejszych słów, ale powstrzymam się od komentarza.
Ostatnie pytanie zatem. Donald Trump obiecywał zniesienie wiz dla Polaków z ciągu dwóch tygodni od zaprzysiężenia. To realny plan i czy to w ogóle ważna sprawa z punktu widzenia polskich interesów?
Na pewno nie jest to najpilniejsza i najważniejsza sprawa do załatwienia. Mimo to, ilekroć polscy politycy jeździli do Stanów Zjednoczonych, tak jak np. były prezydent Komorowski, obiecywali zniesienia wiz i skupiali na rzeczy mało istotnej. Dla polskiej racji stanu najważniejsze jest zwiększenie obecności amerykańskich sił zbrojnych na naszym terytorium. Utrzymanie dotychczasowych zobowiązań i późniejsze zwiększanie zaangażowania Amerykanów w Środkowej Europie. Potrzebujemy mocnego zaangażowania militarnego, które daje bezpieczeństwo i tym samym pozwala krajom naszego regionu na rozwój. To bardzo ważne ze względu na nasze kontakt z Federacją Rosyjską. Wiemy, do czego doprowadziły na Ukrainie wymuszane kontrakty gazowe. Wiemy też, że Rosjanie bardzo często używają siły dyplomacji i groźby do osiągania swoich celów gospodarczych. W przypadku Ukrainy doprowadzono do finansowej ruiny kraju, którą drenowano m. in. wysokimi cenami gazu. To dlatego prezydent Duda i rząd Prawa i Sprawiedliwości bardzo mocno stawiają kwestię obecności wojsk NATO, przede wszystkim wojsk amerykańskich, na terytorium Polski. To jest tysiąckroć ważniejsze niż wizy.
Rozmawiał Artur Ceyrowski