Czy luty już się zaczął?
Szef Rezerwy Federalnej Ben Bernanke zszedł ze sceny ze swym „łabędzim śpiewem", podtrzymując dotychczasowy kurs redukcji luzowania ilościowego. Chociaż byłem jednym z nielicznych (a może jedynym), którzy sądzili, że bank może się wstrzymać z kolejnymi cięciami, to decyzja Fedu nie wywołała na rynku jakichś większych wzrostów. Zachowanie kursów po jej ogłoszeniu miało w najlepszym razie charakter mieszany, a w ujęciu realnym było wręcz przytłumione. Wszystko już wcześniej uwzględniono w cenach, a uwaga ogółu kierowała się dalej, ku krajom, które wielu uznałoby jedynie za miejsce na egzotyczne wakacje. Tak, mam na myśli rynki wschodzące (ang. emerging markets, EM)...
Ach, te kłopoty EM – kryzys, że tak powiem. Dajcie spokój, lewa ręka nie wie, co czyni prawa, a prawa sądzi, że i tak wszystkiemu winna Rezerwa Federalna. Tym niemniej, proszę bardzo, tkwimy głęboko w okresie sprzecznych z intuicją przepływów na koniec miesiąca oraz bilansowania ksiąg, przez co ruchy cen są chaotyczne i pozbawione sensu. Ale gdy wszystko inne zawiedzie, całą sytuację zręcznie przypisuje się – tak, zgadliście... – rynkom wschodzącym. Weźmy na przykład ruch na GBP/USD (czyli wycieczkę tam i z powrotem na odległość jakichś 100 punktów, poniżej 1,6500) – oczywiście, że to wina Turcji. Podniosła stopy procentowe o bezprecedensową liczbę punktów bazowych, a naturalną reakcją było wyprzedawanie wspomnianej pary, by za chwilę z powrotem ją odkupić. Klasyczne zachowanie rynków wschodzących, po prostu klasyczne.
Wystarczy na razie tej tyrady, powiem tylko, że to jeszcze nie koniec zabawy...
Wczoraj opublikowano cotygodniowe dane o nowych zasiłkach dla bezrobotnych w USA i kolejny odczyt PKB. Można było zobaczyć, czy realna gospodarka jest w tak dobrej kondycji, jak Fed by chciał, byśmy sądzili. Ale tak naprawdę wszystko to jest bardzo mało istotne, gdyż cała uwaga skupia się nadal na „awersji do ryzyka” wywołanej całą tą bezsensowną historią z EM, że nie wspomnę (cóż, już to zrobiłem) o przepływach na koniec miesiąca, które zaciemniają ogólny obraz całego dnia.
Zamiast podawać poziomy, podzielę się z wami moją opinią na temat szerszego obrazu sytuacji.
Cała ta absurdalna historia z rynkami wschodzącymi nie jest niczym innym, jak tylko właśnie absurdem. Burzą w szklance wody, która we właściwym czasie przeminie, przedtem jednak popłynie sporo łez i poniesiemy wiele strat. Po niej, a z pewnością także i w trakcie (jak to już widzieliśmy), będziemy musieli poradzić sobie z ogólną falą awersji do ryzyka, która odbije się głównie na indeksie SPX i parach krzyżowych jena. Dolar amerykański faktycznie wygląda nieco lepiej, chociaż nierówny skład wagowy szerszego indeksu USD jak na razie czyni jego obraz dużo mniej czytelnym. Rentowność amerykańskich obligacji (głównie 10-letnich) spada, i to nie z powodu redukcji QE, moi drodzy – to dlatego, że pieniądze wyciekające z wysoko rentownych papierów EM muszą znaleźć jakieś schronienie i jak zawsze, cóż... Amerykanie przyjmą każdego, kto tej pomocy najbardziej potrzebuje.
Ciekawe jest to, że środki odpływają także z rynku AUD (głównie poprzez papiery rządowe). Wiąże się to jednak w takiej samej mierze z rynkami wschodzącymi, jak i z ogólnym poziomem niepewności co do aktualnych poglądów Reserve Bank of Australia. W przyszłym tygodniu będziemy już nieco mądrzejsi – bank ma wówczas swoje posiedzenie. GBP/USD tkwi między młotem a kowadłem: wszystko – dane, rynek kontraktów STIRS i w pewnym stopniu status bezpiecznej przystani – wskazuje tu na dalsze wzrosty, z drugiej jednak strony mamy bank centralny, który po mylących zapowiedziach, przekazywanych w forward guidance, robi teraz wszystko, co w jego mocy, by zapewnić absolutnie każdego, że stopy procentowe nie pójdą w najbliższym czasie w górę.
W chwili obecnej najwięcej można zyskać szukając nieproporcjonalnych ruchów. Nie mówię tu o zmianach w stylu powrotu do średniej, ale raczej o czymś na podobieństwo CAD/JPY: kanadyjski bank centralny jasno dał do zrozumienia, że nie podniesie stóp, a słaba waluta jest miłym produktem ubocznym takiej decyzji; nie można też nie docenić uroku Japonii i JPY jako naturalnej bezpiecznej przystani w burzliwych czasach (na co zasłużyli lub nie, ale do diabła z Abenomiką, przynajmniej na razie).
Osobiście nie mogę się doczekać lutego, kiedy to może wreszcie tak naprawdę zaczniemy rok 2014 – mówiąc szczerze, wolałbym raczej zapomnieć, że styczeń się w ogóle wydarzył (i śmiem twierdzić, że nie jestem w tym osamotniony).
A tymczasem kaski włóż! I powodzenia!