TYLKO U NAS
Turecki Krym? Taki scenariusz osłabiłby Moskwę
Spotkanie prezydenta RP Andrzeja Dudy z prezydentem Turcji Recepem Tayyipem Erdoganem ma niezwykle istotne znaczenie, jednak z jakichś przyczyn rozmowa dwóch przywódców nad Wisłą jest niezauważana.
Polsko-ukraiński spór o zboże, którego najbardziej jaskrawą odsłonę widzieliśmy w ONZ nieco przykrył przed opinią publiczną istotne spotkanie prezydentów Polski i Turcji. Spotkanie nieprzypadkowe i odbywające się w szczególnym dla Turcji czasie. Ankara, będąca naszym sojusznikiem w NATO, w ostatnich latach staje się jednym z głównych rozgrywających w obszarze Morza Czarnego i to nie bez przyczyny - dobra demografia, wysoko wyspecjalizowany przemysł zbrojeniowy i klarowna wizja polityczna prezydenta Erdogana czynią z Turcji istotnego arbitra. Nie bez przyczyny więc to właśnie Turcja wypracowała poprzedni kompromis zbożowy, gwarantując Ukrainie eksport tego dobra drogą morską.
Niestety, przed trzema tygodniami próba odnowienia układu zbożowego zakończyła się w Soczi fiaskiem. Prezydent Rosji nie tylko odmówił jego kontynuacji, ale wręcz upokorzył prezydenta Erdogana zapraszając go do Soczi tylko po to by wręczyć (przy publiczności i na oczach świata!) odmowę. Będąc w tym czasie na południu Turcji obserwowałem tamtejsze media - oburzenie komentatorów na zachowanie prezydenta FR było spore, jednak to nie emocje dyktować miały kolejny ruch a chłodna kalkulacja.
I chyba widzimy jej pierwsze efekty - znowu gorąco zrobiło się na Kaukazie, gdzie pozostający w bliskim sojuszu z Turcją Azerbejdżan uderzył na pozycje Ormian - wspieranych dawniej przez Rosję, a teraz porzuconych przez słabnącą Moskwę. Wojna Azersko-Ormiańska sprzed trzech lat jawiła się jako poligon doświadczalny dla wielu rozwiązań współczesnego pola walki, które dziś, na Ukrainie, uznawane są już za normę, swoiste wojskowe abecadło - jako jeden z niewielu komentatorów zwracałem wtedy uwagę na skuteczność stosowania dronów w tym konflikcie, na łamach „Gazety Bankowej”.
Nieco później, w 2021 odbyła się wizyta polskiego prezydenta i szefa MON Mariusza Błaszczaka, kiedy to podpisano kontrakty na zakup kultowych już dziś dronów Bayraktar, wskazywałem, iż w sytuacji niepewności wokół dalszego kierunku polityki zagranicznej USA to Turcja jawi się jako wiarygodniejszy sojusznik dla Polski. Zwłaszcza, że mamy bardzo zbieżne interesy.
Niejednokrotnie w mediach komentatorzy insynuują, iż Turcja prowadzi „grę z Rosją” lub wprost jest sojusznikiem tego kraju, pozostając w obrębie NATO. Zachodzę w głowę jak można opowiadać podobne absurdy? Interesy Turcji i Rosji (wie to każdy kto przeczytał podręcznik do historii dla liceów) były, są i będą rozbieżne, co wynika nie tylko z uwarunkowań kulturowych i gospodarczych ale też prostej kalkulacji geopolitycznej - Morze Czarne jest po prostu zbyt ważnym akwenem, by panować nad nim mogły dwa mocarstwa i to właśnie ten obszar od wieków był areną starć turecko-rosyjskich. Nic się w tej materii nie zmieniło, i ewentualne spotkania lub ciepło brzmiące deklaracje dyplomacji nie zmienią twardych realiów polityki.
Patrząc z tej perspektywy Turcja jest dla Polski dobrym partnerem. Nie tylko „znamy się jak łyse konie” dzięki wielowiekowym kontaktom historycznym, ale też - po części dzięki wielu stoczonym przeciwko sobie konfliktom zbrojnym w dawnych wiekach - Polacy i Turcy nabrali do siebie szacunku i sympatii, jak przystało na dawnych, honorowych przeciwników, którzy dziś są sojusznikami w ramach NATO. Polityka wzajemnego lewarowania rosyjskiego zagrożenia jaką mogłyby prowadzić Polska i Turcja przy jednoczesnym kompletnym braku rozbieżności w innych materiach czyni taki sojusz po prostu naturalnym. Szczególnie, gdy zwrócimy uwagę na niepewną przyszłość co do polityki Białego Domu - kaprys amerykańskiego wyborcy może w Gabinecie Owalnym umieścić polityka wyraźnie prorosyjskiego, tymczasem ostatnie wybory w Turcji potwierdziły mocną pozycję prezydenta Erdogana. Decydując między niepewnością a pewnością wybór wydaje się oczywisty.
Zwłaszcza, że Turcja z pewnością na konflikt ukraiński patrzy o wiele szerzej niż zakładamy. Zadam pytanie, które może być oburzające a z pewnością uznane zostanie za kontrowersyjne - czy wyobrażają sobie Państwo turecki Krym? Bo ja - jak najbardziej!
I nie, nie chodzi tu o nawoływanie do „rozbioru Ukrainy”, lecz próbę rekonstrukcji tureckiego myślenia w tej sprawie. Oczywiście sam jestem zwolennikiem tego by Ukraina odzyskała wszystkie okupowane przez Rosję tereny, z Krymem włącznie. Gdybym napotkał dżina byłoby to jedno z moich trzech życzeń - pragnę to podkreślić z całą mocą. Ale magicznych dżinów nie ma - są twarde realia polityczne.
A te pokazują jasno, że Krym był problemem dla Ukrainy już przed rokiem 2014, kiedy to Kijów zmuszony był utrzymywać przy życiu de facto rosyjską enklawę, najeżoną wrogimi mu siłami zbrojnymi Rosji i zamieszkaną w ogromnej części przez Rosjan, którzy nawet posiadając ukraińskie paszporty absolutnie się z Ukrainą nie identyfikowali. Odzyskanie tego terytorium, nawet gdyby było możliwe militarnie, przynieść może osłabionemu wojną państwu ukraińskiemu więcej szkód niż pożytku. Dla Turcji jednak sytuacja wygląda inaczej - Chanat Krymski przez wieki znajdował się pod turecką protekcją, zamykając Morze Czarne i czyniąc zeń Mare Nostrum imperium ze stolicą w Stanbule. Wpływy tatarskie do dziś są widoczne na Krymie, na tyle, że Rosja od 2014 roku represjonuje tę mniejszość, sięgając nawet po stalinowskie z ducha wywózki. Dla Ankary idea obrony tamtejszej, muzułmańskiej ludności mogłaby być więc solidnym argumentem na rzecz jakiegoś ruchu, zaś wypchnięcie Rosji z tego obszaru odbyłoby się z korzyścią dla wszystkich innych państw regionu, z Ukrainą włącznie. Absolutnie nie zdziwiłbym się gdyby taki scenariusz był już omawiany w obrębie rządowych korytarzy Kijowa, zaś sam prezydent Erdogan przed laty podczas jednego z politycznych wieców o terenach dawniej zajmowanych przez Imperium Osmańskie mówił, iż „mogą nie znajdować się w obrębie naszego państwa, ale nadal zajmują szczególne miejsce w naszych sercach”.
W tym roku Turcja obchodzi stulecie swego istnienia jako nowoczesne demokratyczne państwo. Mustafa Kemal Atatürk, architekt powstania współczesnej Turcji do dziś w kraju tym cieszy się wielkim poważaniem (dość powiedzieć, że 90 proc. wszystkich pomników stojących w Turcji to właśnie pomniki Atatürka) - prezydent Erdogan niejednokrotnie był zaś do tego wybitnego polityka porównywany, choćby w roku 2015 na łamach „Politico”. Nie twierdzę, że jeszcze przed końcem roku Ankara odbierze Rosji (i Ukrainie) Krym, jednak bez wątpienia prezydent Turcji będzie chciał zostawić po sobie jakiś polityczny pomnik, który z tym Atatürka będzie co najmniej porównywany. A jeśli czegoś nauczył nas konflikt ukraiński to tego, że w polityce mocarstw słowa rzadko są rzucane na wiatr.
Tym bardziej należy zacieśniać strategiczne partnerstwo z Turcją, zwłaszcza, że historia nie tylko ruszyła z posad ale znowu pokazała, że jest surową nauczycielką.