Co rządzący wiedzą na temat polityki pieniężnej?
NIC, albo prawie nic, tego dowodzą nagrania Tygodnika „Wprost”. Osobnik określający pogarszający się stan finansów państwa słowami: „mamy dupę pogłębiającą się na poziomie budżetu państwa” o ekonomii pojęcia mieć nie może. Co najwyżej można toczyć spór o to, czy posiada on iloraz inteligencji pozwalający na powierzenie mu pracy „na zmywaku”, czy nie.
Co innego jego rozmówca, szczycący się stopniem profesora nauk ekonomicznych, a nawet pobytami w czołowych uniwersytetach w USA. Niemniej, pominąwszy język jakim się on posługuje, trudno zauważyć u Pana Prezesa jakiekolwiek głębsze spojrzenie na naszą gospodarczą rzeczywistość. Sprawa dotyczy nie tylko jego rozmowy z ministrem Sienkiewiczem, ale także jego przewodzenia NBP.
W końcu 2010 r., czyli w trakcie ciężkiego światowego kryzysu gospodarczego NBP zaczął podnosić stopy procentowe i proces ten trwał prawie dwa lata. W roku 2012, czyli w okresie w którym ważyły się losy euro, NBP był jedynym europejskim bankiem centralnym, który podwyższył stopy procentowe. To tłumienie popytu w dobie ogromnego wstrząsu właśnie od strony popytu (czyli jego spadku) nie miało żadnego uzasadnienia – nie groziła i nie mogła Polsce grozić żadna presja inflacyjna – natomiast ta polityka odbiła się ujemnie na tempie wzrostu gospodarczego i tym samym na wysokości deficytu budżetowego.
Podobnie, obniżanie stopy procentowej na przełomie lat 2012/13 było płytkie. Fed i EBC obniżyły stopy procentowe praktycznie do zero i prowadziły szeroko zakrojone niekonwencjonalne operacje (zakupy publicznych i prywatnych papierów wartościowych na rynkach wtórnych) zwane luzowaniem ilościowym. Według ekonomistów reprezentujących poglądy neoliberalne, nie mówiąc o przedstawicielach szkoły austriackiej, luzowanie ilościowe miało doprowadzić do spirali inflacyjnej, ale dziś gospodarka strefy euro stoi w obliczu deflacji (obniżki cen). Nie inaczej mają się sprawy w Polsce, inflacja kształtuje się na nadzwyczaj niskim poziomie, zaś dynamika wzrostu cen spada. Wypada tu nadmienić, że z punktu widzenia wiarygodności banku centralnego zarówno istotne odchylenie powyżej, jak i poniżej celu jest szkodliwe. Bank centralny ma obowiązek utrzymywania tempa wzrostu cen zgodnie z założeniami i radykalne minięcie się z celem inflacyjnym jest oczywistym błędem sztuki.
Obecnie nad Wisłą według GUS stopa bezrobocia wynosi 13% (plus ogromne ukryte bezrobocie na wsi), zatem nie ma mowy o jakiejkolwiek presji na płace, zaś nadmierne żądania płacowe to podstawowy czynnik napędzający wzrost cen. Tempo wzrostu PKB w Polsce i wśród naszych czołowych partnerów handlowych jest niskie, zatem i z tej strony nie grozi nam presja inflacyjna.
Komunikat po posiedzeniu RPP z grudnia ubiegłego roku głosił, że inflacja w październiku 2013 r. (CPI, rok do roku) wyniosła 0,8%. Pół roku później, najnowszy komunikat RPP głosi:
„w kwietniu inflacja CPI obniżyła się istotnie poniżej oczekiwań z marcowej projekcji i wyniosła 0,3%, pozostając wyraźnie poniżej celu inflacyjnego NBP (2,5%). Obniżyły się również wszystkie miary inflacji bazowej. Towarzyszył temu dalszy spadek cen produkcji sprzedanej przemysłu oraz obniżenie się oczekiwań inflacyjnych.”
Komunikaty RPP dowodzą, że od początku 2013 r. tempo wzrostu cen nie tylko kształtuje się wyraźnie poniżej celu inflacyjnego, ale wręcz gwałtownie spada,. Podobnie, oczekiwania inflacyjne nieustannie ulegają zmniejszeniu, czyli Polsce grozi deflacja, a o inflacji nawet się nie śni. Od ponad roku nie było absolutnie żadnych przesłanek żeby myśleć inaczej, lecz mimo to NBP nie dokonał obniżki stopy procentowej. Wręcz przeciwnie, NBP straszył jej podwyżką. Mówiąc bez ogródek, pod kierownictwem M. Belka NBP podejmował decyzje będące w rażącej sprzeczności z otaczającą nas rzeczywistością, sztucznie podwyższał realną stopę procentową. Tym samym prezes Belka dusił popyt wewnętrzny, czym walnie przyczyniał się do utrzymywania się nadzwyczaj wysokiej stopy bezrobocia i niskiego tempa wzrostu PKB oraz wysokiego deficytu budżetowego.
Mówiąc wprost, za ową „pogłębiającą się dupę” winę ponosi także NBP, który od lat prowadzi politykę drogiego kredytu. Gdyby dochód narodowy rósł szybciej, to i dochody budżetu byłyby wyższe, a tym samym deficyt byłby niższy. Aby zapobiec katastrofie finansów państwa nie trzeba uciekać się do żadnych niekonwencjonalnych praktyk, nie trzeba zmieniać ustawy o NBP, lecz wystarczy, żeby NBP czynił to, co może czynić zgodnie z istniejącym stanem prawnym – przestał ograniczać popyty wewnętrzny poprzez utrzymywanie nadmiernie wysokiej stopy procentowej.
Zależności pomiędzy polityką pieniężną, a szybkością wzrostu gospodarczego najwyraźniej nie rozumie także premier Tusk, skoro pozwala on ministrowi Sienkiewiczowi na pertraktacje z prezesem NBP. Minister Rostowski bynajmniej nie należał do ulubieńców niżej podpisanego, ale Donald Tusk nie musiał poświęcać jego głowy – to co było i jest Polsce potrzebne to polityka pieniężna pozwalająca obywatelom na zaciąganie kredytu po przystępnej cenie, czyli po przystępnej realnej stopie procentowej. Aby to nastąpiło trzeba nie tyle nowego ministra finansów, ile kierownictwa banku centralnego rozumiejącego podstawowe związki pomiędzy polityką pieniężną, a gospodarką. Niestety, język jakim posługują się polscy decydenci polityczni i gospodarczy odzwierciedla nie tylko ich żałosny poziom intelektualny, ale także brak podstawowej wiedzy ekonomicznej.