Odlot centrolewaka... czyli o tym jak upadała służba
„Służba zdrowia w Polsce musi być darmowa i najlepsza!” - taki właśnie bon mot wypsnął się ostatnio w debacie politycznej jednemu ze znanych posłów, przedstawicielowi rządzącej od 7 lat Platformy Obywatelskiej. Ba, żeby tylko. Wszak to były działacz opozycji solidarnościowej, całkiem niedawno nawrócony na socliberalizm, z wręcz przeciwnej, poAWSowskiej strony sceny politycznej. Uważa się za „centrystę, patrzącego na prawo”. Ot, Autorytet na miarę czasów, jak się patrzy.
Czym więc owa deklaracja posła Pawła Zalewskiego, bo o nim tu mowa, mogło bulwersować? Przecież powtórzył nam znane i regularnie w mediach przypominane marzenie wielu zwykłych Polaków? Tego rodzaju wyznania wiary w omnipotencję a o niezłomnym dążeniu także tej, kolejnej solidarnościowej władzy do: a jakże,pełnej i bezpłatnej dostępności opieki lekarskiej dla każdego z nas. Dlaczego wzbudziło to rozbawienie na sali i falę wielu prześmiewczych komentarzy w sieci?
Zdrowie ofiarą systemu
Nasza „służba zdrowia” jest modelowym przykładem działania niespójnej i nierealistycznej,wygenerowanej marksistowską utopią patologii. Historia powojennej Polski jest żywym przykładem tego jak socjalizm był w stanie zdewastować tak wrażliwy, naturalny mechanizm społecznej samoorganizacji.
Od zawsze, gdy się było chorym szło się do lekarza. Jego rolą było zbadanie, skierowanie na badania dodatkowe i wypisanie recepty. Ustalano również termin wizyty kontrolnej dla sprawdzenia efektu leczenia. Lekarz pobierał za tę usługę stosowną opłatę, na ogół niewygórowaną; Pacjent wykupywał leki w aptece. Gdy stan zdrowia się pogarszał chory był kierowany do szpitala „na przebadanie” lub do operacji, opłacając drogie leczenie ze swego ubezpieczenia. To klasyczny, prawicowy model lecznictwa. Komu to przeszkadzało?
Okazuje się, że taka normalność nie pasowała do systemu sprawiedliwości społecznej. Ważniejszym od naszego indywidualnego zdrowia stała się bowiem powszechna równość. Socjalistyczne państwo zobowiązało się do zapewnienia masom przede wszystkim równego i darmowego dostępu do leczenia. Jak wskazuje wielopokoleniowa praktyka wszystkie inne priorytety musiały się temu celowi podporządkować. Obiecywano więc najpierw powszechną i bezpłatną, a dopiero potem „możliwie” najlepszą jakość opieki zdrowotnej. Nikogo nie obchodziło, że odbierano tą drogą niejednokrotnie wielu z naszych bliskich szanse uratowania życia. W tym właśnie punkcie peerelowskiej prehistorii utkwił nasz platformiano-styropianowy, spoglądający ponoć na prawo poseł. Co gorsza, nie on jeden.
Kto miał za to zapłacić?
Nikt u zarania PRL-u nie dostrzegał systemowej sprzeczności owego dialektycznego priorytetu zrównywania z ekonomią. Naczelną wadą i słabością naszej„służby” jest jej podporządkowanie prymitywnej, egalitarystycznej ideologii i wynikający z niego sposób jej finansowania.Od początku pieniądze na utrzymanie zdrowia „mas ludowych” pochodziły ze wspólnego wora podatkowego. Decyzje o ich przydziale podejmował aparat partyjny, według potrzeb i możliwości budżetu, nader często „po uważaniu”. Niemal w pełni zmonopolizowana, pozbawiona naturalnych rynkowych mechanizmów, nie miała szans na samofinansowanie. Mogła liczyć jedynie na budżet, choć od czasów wojny siermiężna i mocno niedoborowa - tak pod względem infrastruktury jak i obsady, wymagała stale doinwestowania.
Stosunkowo najlepiej funkcjonowała w czasach środkowego Gierka. Dzięki zagranicznym kredytom poprawiono w tym czasie na krótko wyposażenie i tylko nieznacznie jakość lecznictwa.Dostępność nowych leków i technologii stale nie dorastała do norm światowych. Nie to było priorytetem tego systemu.Piętą Achillesową „służby” była jej niska sprawność i marnotrawstwo. Nie jednokrotnie była nękana kryzysami i niedoborami. Gdy kredyty przestały płynąć, również zdrowotna część wora zrobiła się pusta. Nie bacząc na realia rynku,pomimo zagrażającego kryzysu, politycznie uznano, że„bezpłatność” służby ma pozostać priorytetem tego egalitarystycznego system. Dodrukowywano więc coraz więcej pustych „środków”, dla dopinania pustym pieniądzem coraz bardziej niedoborowego budżetu. W końcu lat 70-tych stało się jasnym, że PRL nie jest w stanie utrzymać swej „darmowości”. System się zapadł. Nie mógł temu zaradzić szalony dodruk coraz mniej wartych złotówek. Cała rozbuchana infrastruktura socjalna, zależna z zasady tylko od państwa straciła źródła finansowania. Nie odzyskała ich praktycznie do dzisiaj.
Dlaczego wówczas socjalizm nie upadł?
System jednak przetrwał. Jak u zarania siermiężny i niedoborowy, coraz mniej wydajny, nadal jednak się kręcił. Nie dlatego, że był dobry. Nie mieliśmy alternatywy. Nie było środków, ani know how dla jego naprawy. Nie było też woli politycznej reformowania sektorów socjalnych. Odłożono to „na potem”. Cały socjal, organizacyjnie,nadal pozostawał państwowy. Pieniądze przeznaczane na finansowanie najwrażliwszych sektorów były niezmiennie zawłaszczane przez administrację centralną. Tą samą co zawsze i pookrągłostołowo strukturalnie niezmienną, pomimo tzw. ustrojowej transformacji. To oni nadal zarządzali naszym „poczuciem bezpieczeństwa socjalnego”, zazdrośnie strzegąc swego nibyubezpieczeniowego monopolu. Dysponowali wszak dzięki temu olbrzymią masą środków, które przeznaczali na... wybrane przez siebie cele. Przebiedowaliśmy kolejne złe lata godząc się na nowe poświęcenia dla dobra nadchodzącej nowej Polski... Przetrwaliśmy,pomimo to, że ochrona zdrowia także wtedy nie stanowiła dla polityków priorytetu.
Kolejne 20 lat po wybuchu solidarnościowego protestu to desperacka próba kolejnych pogierkowskich władców utrzymania tego samego, upadającego pokomuszego systemu. Praktycznie bez prób jego reformowania. Upadek ów objawiał się rosnącą czarną dziurą między ilością topionych w tę „służbę” publicznych środków, a rozrastającymi się z dekady na dekadę potrzebami zdrowotnymi cywilizującej się, po upadku PRL-u społeczności. Niezmiennie, wspólny wór budżetowy zadłużonego po uszy państwa na dorobku ział jednak pustką.
Pomimo obietnic kolejnych złotoustych ministrów-demagogów obserwowaliśmy stałe osuwanie się funkcjonalności systemu lecznictwa. Oszczędzano tu na wszystkim, poczynając od zlikwidowania dawnych mini przywilejów pracowników tej służby, poprzez odbieranie pacjentom kolejnych praw „bezpłatności” (refundowanie podróży, jakość szpitalnych posiłków, finansowanie leków), po oszczędzanie na utrzymaniu elementarnej czystości oddziałów szpitalnych, odraczanie w nieskończoność remontów i na koniec drastyczne redukcje etatów. Gdy i tego było mało posunięto się do poniżającego cywilizacyjnie dalszego zaniżanie płac personelu tej służby,sięgających 50-70% średniej krajowej. Odpisy PKB na zdrowie osiągały afrykańskie rekordy.
W tych warunkach nie może dziwić konsekwentne, z dekady na dekadę obniżanie jakości usług zdrowotnych. Coraz mniej liczny, źle opłacany personel, obciążany coraz to nowymi obowiązkami, nie limitowanymi żadnymi cywilizowanymi zasadami prawa pracy, mimo wszystko trwał na stanowiskach. Pomimo obelg i pretensji płynących coraz częściej od równie rozczarowanych jakością usług podatników-pacjentów, wierzycieli tego „solidarnego” jedynie z nazwy państwa. Przetrwaliśmy więc i tę dekadę.Również dzięki oddaniu i poświęceniu wielu lekarzy i pielęgniarek, tkwiących niezmiennie w tym systemie pomimo katastrofalnego pogarszania się warunków pracy, płacy i życia. Jedyna reforma
Koniec lat 90-tych zmusił rządzących do otrzeźwienia. Wad przetrwałego, złego systemu nie dało się już dłużej ukryć, tolerować, ani tuszować. Nowy, niekomunistyczny, ale niezmiennie „solidarnościowy” rząd podjął się po raz pierwszy w historii proobywatelskich reform strukturalnych. Już kilka lat wcześniej w nowej konstytucji uznano wreszcie za utopię pozorną jedynie, pełną odpowiedzialność państwa za zdrowie wszystkich obywateli. Wstydliwie pozostawiono z dawnej „bezpłatnej i powszechnej” passus o „równym dostępie do świadczeń ze środków publicznych” nie informując zresztą społeczeństwa o konsekwencjach tej cywilizacyjnej zmiany. Dokonano tym zapisem wyłomu w pokomunistycznym aksjomacie socjalnej omnipotencji państwa. Jak pokazały następne dekady, jedynie na papierze. Nietykalny monopol strukturalny państwa w „służbie”gwarantował tu wszak ideologiczną niezmienność... Praktyczną - niestety dla nas, również. Skołowana społeczność, włączając w to wielu posłów, nie umie sobie do dzisiaj poradzić z tą dwoistością naszego zdrowotnego realu.
Reformy rządu Buzka, miały w tym kontekście wymiar prekursorski. Poszły z duchem nowej konstytucji.Postanowiono odejść od iluzorycznej „darmowości” systemu i wreszcie go wycenić. Rząd dopuścił, by pieniądze wpłacane przez obywateli na zdrowie, uczciwie szły za pacjentem. Położył też podwaliny pod demonopolizację rynku usług ubezpieczeniowych, co dawało nadzieję na pełne ucywilizowanie systemu zgodnie z najlepszymi wzorcami światowymi i zapewnienie obywatelom upragnionej normalności w dostępie do leczenia. Na dyskusję o powszechnej równości, przy tym odwróceniu priorytetów nie starczyło jednak już czasu. Bardzo szybko okazało się, że piękne zamysły polityków oparte na „papierowych” jedynie reformach będą marzeniem ściętej głowy. Wyszło na jaw, że pieniądze, które miały za nami podążać po prostu nie istnieją. Nikt ich bowiem nie wypracował w ilości wystarczającej dla pokrycia nadal, w mniemaniu społecznym „bezpłatnych i powszechnych” potrzeb zdrowotnych podatnika. Żaden z polityków nie śmiał myśleć o znaczących przesunięciach budżetowych w tej mierze... Stopień zaniedbań w finansowaniu służby zdrowia 10 lat po upadku komunizmu okazał się być (nieoczekiwanie?) bezdenny dla naszego systemu.
Upadek pozornie kontrolowany
Próba reform ministra Maksymowicza okazała więc jedynie cesarską goliznę scentralizowanego systemu. Odkryto jak wiele oczekiwań społecznych pozornie bezpłatnej przez tak długi czas służby nie ma szans na pokrycie z tych niewielkich systemowych składek. Obnażyły,nie jedynie czubek góry lodowej rzeczywistych naszych potrzeb zdrowotnych, ale i jej zatopioną resztę, z którą przetrwałe po reformie Kasy Chorych i dzisiejszy NFZ miotają się do dzisiaj. Ujawniły rozmiary owej czarnej dziury przykrytej skrzętnie ideą niefrasobliwej bezpłatności, ukrytej we wspólnym worze budżetowym socjalistycznego od zawsze państwa.
Ta konstatacja okazała się być największym i niestety jedynym do dzisiaj osiągnięciem tej ważnej reformy. Po nieuchronnym budżetowym blamażu i tego rządu pokomunistyczni następcy nie przyjęli do wiadomości nowej wiedzy, obalającej ideologiczną bazę całego dotychczasowego systemu społecznego powojennej Polski. Wszak finansowa niefrasobliwość systemu państwa socjalistycznego nie dotyczyła jedynie ochrony zdrowia. SLD-owscy pogrobowcy Gierka postanowili trwać w ideologicznym błędzie przeciągając nieuchronny w tych realiach upadek państwa tak długo jak to możliwe.
Od tego czasu nasiliła się propagandowa ruletka. Kolejne rządy prześcigały się w manipulacjach i grach medialnych mających za zadanie przeniesienie punktu ciężkości upadającego systemu ochrony zdrowia na interwencyjne jedynie łatanie coraz to nowych dziur. Mamiąc społeczność pozornymi jedynie minireformami, coraz bardziej panicznie i skrycie dokręcano biurokratycznej śruby nam, ubezwłasnowolnionym wszystkim, tkwiącym nadal po uszy w tym zmonopolizowanym nibysystemie.Dewastowano więzi lekarz pacjent w imię coraz bardziej niespójnego, niemożliwego do przestrzegania prawa. Obwiniano za wszystko złe personel, fakt, coraz gorzej radzący sobie w coraz bardziej usztywnionym i niesprawnym systemie. Karano za, w rzeczywistości własne, polityków zaniedbania legislacyjne, których złych efektów,bez reform, nikt nie był w stanie się ustrzec.
Zalewska fikcja darmowej służby
Dziś w ochronie zdrowia tkwimy więc nadal w tym samym popeerelowskim nibysystemie. Chaotycznie regulowanym, głęboko niedofinansowanymi niezbilansowanym monopolu coraz bardziej zadłużonego państwa. Lata centralistycznych eksperymentów pokazały, że uporczywe utrwalanie systemu sprawiedliwości społecznej w „służbie zdrowia”, z założenia „darmowej i najlepszej”nie poprawiło doli Polaków,ani w czasach PRL-u, ani 25 lat po transformacji. Zły system odbiera nam do dziś prawo do dobrego leczenia. Jak kiedyś, uzależnia nas obywateli bez alternatywnym przymusem opłaty na ZUS, nie spełniając wymogów naszych bazowych potrzeb zdrowotnych. W permanentnym niedofinansowani nie dość, że nie zniwelowano nierówności w jakości usług, a wręcz katastrofalnie pogorszono dostępność.Obie miały być niegdyś sztandarowym celem tej do dziś pustoszącej zdrowotnej urawniłowki.W zamian dzisiejszy system odebrał pacjentom lekarzy, a lekarzom podmiotowość.Stworzył „świadczeniodawców” -urzędników państwowych, sterroryzowanych przymusem podpisywania niegodnych ich i nierealistycznych dla szpitali umów. Zmusił wielu z nich terrorem skompromitowanej,pustej ideologii do emigracji.Na pacjentach wymusił coraz większe, dodatkowe wydatki na zdrowie, pozbawiając wielu z nich Prawem Kaduka ubezpieczenia, w razie konieczności niekolejkowego przyspieszenia leczenia.
Dlatego nikt dziś im nie wierzy
Zwłaszcza młodzi Polacy uważają zdrowotne fantasmagorie polityków za „odlot”. Budzą one w nich jednak już nie tylko gorzki śmiech. Wielu z nich wprost pyta o powód medialno-politycznej nieprzemakalności tych i wielu innych, posocjalistycznych pustych haseł. Nie znikły one bowiem z politycznych sztandarów pomimo pozornego upadku komunizmu. Nie stanowią też jedynie historycznych, pożałowania godnych marzeń pogrobowców upadłego systemu. Nazbyt jeszcze często pozostają, niemal od zawsze wymuszoną, choć nie spełnioną treścią polskiego życia. Tkwią jak zmurszałe kotwy w polskim niespójnym prawie, nie tylko tym stanowionym, ale często jedynie zwyczajowym. Jak wynika z sondaży, nadal mamią one swą przymilną, zaśniedziałą hasłowością nie małą grupę, głównie starszych, współobywateli. Ci, oczarowani za młodu obietnicą państwowej opiekuńczości czekają od pokoleń, na jej spełnienie. Od dawna, bez skutku i raczej już bez większej nadziei.
Patrząc z perspektywy ostatniego, „lewicowego” stulecia, nie da się nie dostrzec konsekwentnego trendu zapadania się państw skażonych trucizną wszechwładnego centralizmu i społecznej darmowości. Niemal wszystkie trwające „w błędzie” zostały dziś zepchnięte w gospodarczą stagnację, przyduszone niemal niespłacalnymi długami lub, jak Polska za Gierka, czy Grecja ostatnio, zbankrutowały. Dziś wiemy, że wymuszony prymat tzw. równości społecznej nad mechanizmami rynku jest cywilizacyjnym hamulcem. Rozwiązaniem systemowo zawodnym i niesprawnym, a w makroskali w efekcie niszczącym. Może funkcjonować do czasu, tylko dzięki obciążaniu społeczności coraz wyższymi daninami publicznymi, generując coraz bardziej rozrost biurokracji i korupcji. W konsekwencji prowadząc do pustoszącej na pokolenia destrukcji samoregulujących się niegdyś i zdrowych mechanizmów społecznych i gospodarczych.
Dlaczego skompromitowane utopie ustrojowe trwają niezmiennie w kluczowych systemach naszego państwa?
Czym jest,wobec tych faktów,bez refleksyjne wmawianie nam bezpłatności tej upadłej służby, która miałaby być na dodatek najlepszą?
Te pytanie pozostawiam ocenie czytelnika. Utrwalona od wielu dekad niewydolność „służby zdrowia”i jej sterowane z zasady centralnie niedofinansowanie są genetyczną wadą systemu prymitywnie pojmowanej równości, odziedziczonej po czasach PRL-u. Dalsze więc tolerowanie monopolu państwa w pozornym jedynie „pełnym i powszechnym” finansowaniu lecznictwa jest antyhumanitarnym błędem. Utopią podtrzymywaną uporczywie i bez związku z konstytucją przez kolejne Sejmowe większości. Praktyka ta, już dziś zagraża hekatombą zdrowotną w razie kolejnego kryzysu. Wskazuje też jasno, Szanowny Pośle Zalewski, winnych polskiej zdrowotnej niedoli.
Są nimi posłowie - reprezentanci Narodu, nie pojmujący polskich realiów,w retrospekcji 70 bez mała lat uporczywego uprawiania „zalewskiego” socjalizmu. Razi w tym kontekście zwłaszcza udawana prawicowość wielu z nich. W ocenie coraz większej grupy obywateli, ta klasa polityczna,także na tym tu przykładzie, nie dorosła do czasów, w których przyszło jej „zasiadać”.