Proces Amber Gold potrwa sto lat
Dziennik „Rzeczpospolita” właśnie podał, że, po prawie trzech latach śledztwa w sprawie Amber Gold, łódzka prokuratura zakończyła je i przekazała akta gdańskiemu sądowi. Te akta liczą 16000 (szesnaście tysięcy) tomów i przewieziono je specjalnie wynajętą ciężarówką. Do przesłuchania jest nadto 20000 (dwadzieścia tysięcy) świadków.
Przed rozpoczęciem procesu, sąd musi wnikliwie zaznajomić się z aktami. Standardowy tom akt liczy 200 dwustronnych kart, co jest równoważne – przyjmijmy minimalistycznie – z zawartością typowej dwustustronnicowej książki. Staranne przeczytanie (ze zrozumieniem) takiej książki musi zająć, powiedzmy, cztery godziny. Sędzia jest w stanie przeczytać (i nie oszaleć) najwyżej dwie takie książki dziennie. Działanie arytmetyczne 16 000 : 2 daje wynik 8 000. Tylu roboczych dni – czyli 32 kalendarzowych lat – potrzebuje Ambergoldowy sędzia na zaznajomienie się ze swoją lekturą obowiązkową. Jak sprawić, by po przeczytaniu ostatniego tomu akt normalny człowiek pamiętał, co było w pierwszym tomie – nie mam pojęcia. Tak czy inaczej dziś mamy rok 2015, a z prostego dodawania wynika, że proces w sprawie Amber Gold ma szanse rozpocząć się nie wcześniej niż w roku 2047.
A ile czasu proces musi potrwać? Załóżmy, że wszystko kręci się jak w dobrze naoliwionej precyzyjnej maszynie: nikt nie choruje, nikt się nie spóźnia, każdy świadek odpowiada zwięźle i rzeczowo, zajmując sądowi, obrońcy i prokuratorowi najwyżej dwadzieścia minut. Trzech świadków na godzinę przy sześciogodzinnym dniu sądowej pracy z przerwami na toaletę daje 20 świadków dziennie (niemożliwe, ale niech będzie). Załóżmy, że przez okrągły rok (250 roboczych dni) sąd nie robi nic innego, tylko sprawnie i szybko przesłuchuje świadków. 20 x 250 = 5000. Oznacza to, że 20 000 świadków przesłucha w marne cztery lata.
Pytam teraz bardzo poważnie: jak można podważyć te rachunki?
Ale jest jeszcze inny aspekt sprawy. Do tej pory oskarżony spędził trzy lata bez wyroku w pomieszczeniu 2x2x2 m z kiblem w kącie, bez telewizora, radia, korespondencji oraz widzeń (osławiony komuszy bezterminowy areszt wydobywczy). Uważam, że w XXI wieku w wolnej Polsce jest to obrzydliwe znęcanie się funkcjonariuszy państwa nad człowiekiem, takie ze szczególnym udręczeniem. Marcin Plichta nie jest oskarżony o morderstwo, zbrodnie wojenne, terroryzm, gwałt ani ludobójstwo, tylko o OSZUSTWO. Jeśli jest winny, niech go skaże sąd, a nie prokurator. Gdzie przez ostatnie trzy lata podziewał się, proszony wielokrotnie o interwencję w tej sprawie, Komitet Helsiński, fundacja "Panoptykon" oraz Rzecznik Praw Obywatelskich? Jak mogą spojrzeć w lustro gdańscy sędziowie (znane nazwiska), którzy przez te trzy lata godzili się na wielokrotne przedłużanie tymczasowego aresztowania z uwagi na – cytuję – "możliwość matactwa"? Dlaczego nie zastosowano dozoru elektronicznego? Wstyd dla mojego państwa!
Czy oskarżony – który w myśl artykułu 42. Konstytucji ciągle ma prawo uważać się za niewinnego – spędzi teraz następne 32 lata w takich samych warunkach?