A może czas zakazać handlu wielkopowierzchniowego?
W dobie, kiedy wszystkie towary „z sieciówek” możemy nabyć przez internet, nie ma potrzeby marnować przestrzeni na gigantyczne sklepy i galerie handlowe.
Zakupy owładnęły naszym życiem. Niemal w każdej dzielnicy znajduje się weekendami pękająca w szwach gigantyczna świątynia sieciowego handlu detalicznego z nieznanych przyczyn zwana galerią. Niemal na każdym rogu wystawiono nam supermarket lub dyskont, w którym o każdej porze dnia formują się kolejki do kas. Oczywiście wszystko otwarte 7 dni w tygodniu, niektóre 24 godziny na dobę. Istne szaleństwo.
Spoglądając w statystykę włos na głowie się jeży – pula godzin w roku spędzonych przez Polaków w marketach to 5,5 mld. Podzielone przez liczbę wszystkich nas zamieszkujących nadwiślańską równinę, daje rocznie niecałe 150 godzin kontr-konstruktywnego szwendania się po „sieciówkach”. Super.
Doszukać się zalet – oczywiście abstrahując od pokaźnych zysków podmiotów parających się naziemnym handlem detalicznym – umiłowania „sieciówek” nie sposób. Długie godziny spędzone w marketach są męczące, nie rozwijają naszych pasji, nie zacieśniają więzi, nie dają równowagi psychicznej, nie rzeźbią idealnej sylwetki, nie są zgodne z europejskimi trendami i w ogóle „nie”. Za to marnują nasz czas, pieniądze, zdrowie, są nieekologiczne i dewastują miejski krajobraz.
O ileż lepsze byłoby nasze życie, jeśli wielogodzinne bieganie po sklepach zamienilibyśmy na 20-minutowe zakupy w delikatesach internetowych, a zaoszczędzony czas poświęcilibyśmy na spacer, jazdę na rolkach, obiad u rodziców, czy wizytę w muzeum? Dlatego nadziwić się nie mogę, że z badań przeprowadzonych przez jedną z platform płatnościowych, wynika że pomimo dynamicznego rozwoju sektora e-commerce nadal 96 proc. z nas preferuje zakupy żywności offline.
Powody? Podobno 96 proc. z nas lubi sobie popatrzeć na towar. Niebywałe. Lubimy popatrzeć sobie na płatki śniadaniowe, które kupujemy od 10 lat i produkowane są w miliardach sztuk takich samych opakowań na całym świecie. Lubimy popatrzeć sobie na jabłka, gruszki i marchew dostosowaną do norm sieci supermarketów dostarczane przez wielkich plantatorów, których sposoby produkcji tak dalece odbiegają od tradycyjnych, że brak mi pewności czy można to jeszcze nazwać rolnictwem.
I po to właśnie, żeby móc pooglądać sobie niczym nie różniące się od siebie i miernej jakości towary musimy zamienić pół miasta w beznamiętne blaszane hale, albo opatrzone kilkupoziomowym parkingiem molochy handlowe. Po co nam te wszystkie świątynie handlu, skoro wszystko łatwiej, szybciej i taniej możemy zyskać w internecie? Naturalnie – zaznaczam – małe sklepy, bazarki, czy manufaktury unikatowych produktów, nie mieszczą się w definicji wielkopowierzchniowego handlu.
Skoro więc sięgamy po podatek, otwarcie mówiąc o nim jako o narzędziu „inżynierii społecznej” mającym na celu ograniczenie szalonej ekspansji wielkopowierzchniowego handlu detalicznego oraz weekendowego zakupoholizmu, dlaczego nie wykorzystujemy go jako okazji do promowania e-commerce?
Chcąc dbać o sposób spędzania czasu, o jakość miejsc pracy (o 8-godzinnej szychcie na kasie nikt w dzieciństwie nie marzył), a także o zagospodarowanie miejskiej przestrzeni powinniśmy zastanowić się, czy podmiotów parających się handlem detalicznym online, nie wyłączyć z obowiązku odprowadzania nowej daniny. Przynajmniej czasowo.