Ciepła woda z dziurawego kranu, czyli co z tym długiem
Eksperci ekonomiczni straszą nas, że tzw. zegar Balcerowicza ciągle tyka, a dług publiczny rośnie z każdą sekundą i ponoć przekroczył już bilion złotych. Nie będę tutaj oceniał, czy zamontowany w centrum Warszawy licznik Balcerowicza jest źródłem wiarygodnym, bo wielu ekspertów jest przeciwnego zdania. Faktem jest, że obecna władza ma problem z długiem publicznym, lecz nie jest to problem stworzony przez dziś rządzących, ale odziedziczony po poprzednikach.
Ekipa Donalda Tuska i Jana Vincenta Rostowskiego chyba zbyt dosłownie potraktowała słowa Johna Maynarda Keynesa, że „niesłuszne jest poświęcanie teraźniejszości dla przyszłości, jeśli nie możemy wyobrazić sobie wariantów przyszłości w sposób wystarczająco konkretny. Jeżeli nie widzimy ich tak wyraźnie jak teraźniejszości, nie możemy mieć pewności, że wymiana jest warta zachodu”. Ani Tusk, ani Rostowski wizjonerami nie byli, więc pewnie nawet nie próbowali wyobrazić sobie tego, jak będzie wyglądać przyszłość. Stąd ta cała, wymyślona chyba na kolanie, „polityka ciepłej wody w kranie”. Polityka, która kazała poprzedniemu ministrowi finansów, za przeproszeniem, położyć łapę na 153 mld zł zgromadzonych na kontach OFE. Wszystko po to, by ukryć faktyczne zadłużenie państwa i uniknąć ewentualnych reperkusji.
To właśnie „polityka ciepłej wody w kranie” motywowała Donalda Tuska, by swoją władzę za wszelką cenę opierać na igrzyskach. Jak Kaligula roztrwonił na wielomiesięczne bachanalia majątek skrupulatnie gromadzony przez Oktawiana Augusta i Tyberiusza, tak Tusk z Rostowskim lekką ręką marnowali dorobek dwóch lat rządów poprzedniej ekipy. Jak wynika z danych przytaczanych przez Fundację Republikańską, uzyskanych na podstawie raportów NIK, rząd PO-PSL wyrzucił w błoto około 450 mld zł! To właśnie podczas ośmiu lat rządów tej koalicji dług publiczny wzrósł dwukrotnie!
Obrońcy poprzedniej ekipy będą tłumaczyć, że przecież rządy Tuska i Kopacz mogą pochwalić się też sukcesami. Tu sztandarowy jest przykład „inwestycji w infrastrukturę”, która ponoć zbliżyła nasz kraj do Zachodu. Dowodem na to jest przemówienie byłego prezydenta Bronisława Komorowskiego na Jasnej Górze, kiedy to opowiadał, jak leciał nad Polską i widział sieć nowych dróg i autostrad. Moim zdaniem, przemówienie godne peerelowskich dygnitarzy. Chyba zresztą nie odszedłem tym porównaniem zbyt daleko.
Jeżeli miałbym bowiem porównać ekonomiczną filozofię rządów Tuska-Rostowskiego do czegokolwiek z naszej historii, to pierwszym skojarzeniem będzie epoka Edwarda Gierka. Ośmielę się nawet postawić tezę, że Tusk to drugi Gierek, tylko w mniej efektywnym wydaniu. „Polska w budowie” to nic innego, jak powtórzone: „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”, propaganda sukcesu: powstające autostrady i orliki, tak pięknie wyglądające przecież w telewizji z lotu ptaka. Zapomniano tylko o ogromnym marnotrawstwie publicznych pieniędzy, za które nikt nie poniósł konsekwencji. 187 mld zł wyłudzonego podatku VAT czy 80 mld zł na cenach transferowych to nie są wymyślone dane. To fakty.
Można zarzucać obecnej ekipie, że lekką ręką rozdaje publiczne pieniądze. Tyle tylko, że program 500 plus czy podniesienie płacy minimalnej i emerytur to inwestycja w ludzi i w koniunkturę, o czym poprzednia władza zapomniała. Podobnie jak zapomniała o ograniczeniu wyłudzeń podatków, za co rząd Beaty Szydło zabrał się z ogromną determinacją. I to może być klucz do sukcesu.