Inflacja szaleje w Wielkopolsce, w zachodniopomorskim ceny rosną najwolniej
Koncentrując się na danych ogólnopolskich o inflacji, tracimy z pola widzenia spore zróżnicowanie, występujące między poszczególnymi regionami. Jak się okazuje, różnice są bardzo duże, a jednocześnie poczynić można wiele ciekawych i użytecznych obserwacji.
Regułą jest, że patrząc na inflację koncentrujemy się na obowiązującym dla całej Polski wskaźniku cen towarów i usług konsumpcyjnych, publikowanym co miesiąc przez Główny Urząd Statystyczny. Jednocześnie GUS co kwartał podaje wskaźniki inflacji dla poszczególnych województw, na które bardzo rzadko zwraca się uwagę. A warto, bowiem okazuje się, że różnice między nimi są bardzo duże, z czego mogą wynikać bardzo praktyczne wnioski.
W pierwszym kwartale obecnego roku (dane za drugi kwartał GUS opublikuje 11 sierpnia) pod względem inflacji przodowało województwo wielkopolskie, gdzie sięgała ona aż 2,4 proc., a więc była o 0,4 punktu procentowego wyższa niż wskaźnik dla całego kraju. Co więcej, w zachodniopomorskim wynosiła ona zaledwie 1,3 proc., a więc różnica między tymi dwoma skrajnymi przypadkami wynosiła aż 1,1 punktu procentowego, czyli w Wielkopolsce ceny wzrosły niemal dwukrotnie mocniej niż na Pomorzu Zachodnim w porównaniu z ich poziomem w pierwszym kwartale ubiegłego roku. Jednak nie tylko Wielkopolanie mogą się czuć poszkodowani, bowiem inflację wyższą niż ogólnopolska notowano w ośmiu województwach. Na drugim miejscu znalazło się świętokrzyskie, gdzie wyniosła 2,3 proc., w lubelskim, lubuskim i opolskim sięgnęła 2,2 proc., a w podkarpackim i pomorskim 2,1 proc. Identyczny jak średnia krajowa poziom (2 proc.) miała inflacja w dolnośląskim, małopolskim i podlaskim. Poniżej niego znalazła się w kujawsko-pomorskim (1,9 proc.), mazowieckim (1,8 proc.), śląskimi warmińsko-mazurskim (1,7 proc.) i wspomnianym zachodniopomorskim (1,3 proc.).
W poszukiwaniu powodów tak znaczącego zróżnicowania zjawisk inflacyjnych, należałoby sięgnąć do szczegółowej analizy zmian cen produktów i usług w poszczególnych województwach. Prawdopodobnie poszukiwania wystarczyłoby ograniczyć do grup mających największy udział w inflacyjnym koszyku a więc żywności i napojów (wydatki na nią stanowią 24,3 proc. wydatków ogółem) i kosztów związanych z użytkowaniem mieszkania i nośnikami energii (ich udział wynosi 20,5 proc.), ale nie można wykluczyć, że w grę wchodzą też regionalne różnice w strukturze wydatków, czyli że każde województwo ma także swój specyficzny „koszyk” o składzie odmiennym niż ogólnopolski.
Co ciekawe, choć terytorialna mapa inflacji ulega zmianom w czasie, można jednocześnie dopatrzeć się kilku prawidłowości o bardziej trwałym charakterze. Pięć lat temu, w pierwszym kwartale 2012 r., a więc w okolicach poprzedniego inflacyjnego „szczytu”, wzrost cen najmocniej odczuwali mieszkańcy świętokrzyskiego, które w tym roku znalazło się na drugim miejscu pod tym względem. Nie jest jednak tak, że drożyzna dokuczała im w podobnym stopniu przez całą pięciolatkę. Od początku 2013 r. województwo spadało na coraz niższe pozycje w inflacyjnym rankingu (inflacja była coraz słabsza), a w trwającej od drugiej połowy 2014 r. fazie deflacji, w świętokrzyskim spadek cen był najmocniejszy spośród wszystkich województw. W pierwszym kwartale 2015 r., czyli w okresie największego nasilenia deflacji, wyniósł on aż 2,3 proc., przy średniej krajowej sięgającej minus 1,5 proc. Jest to więc województwo, które charakteryzuje się największą podatnością na zmiany procesów inflacyjnych, co też jest warte bliższej analizy. Intuicyjnie można przypuszczać, że to efekt dużej podatności na wahania koniunktury gospodarczej, a więc i wysokości dochodów oraz większej elastyczności cenowej zarówno popytu, jak i zdolności dostosowawczych firm i handlowców do zmian warunków.
Interesujące jest również porównanie inflacyjnej mapy kraju z poziomem „zamożności” mieszkańców poszczególnych regionów. Jeśli za jego miarę przyjąć dochód rozporządzalny na osobę w gospodarstwie domowym (czyli kwotę dochodu „netto”, która pozostaje po potrąceniu wszelkiego rodzaju podatków i składek na ubezpieczenia społeczne, a więc to, co faktycznie możemy wydać), okaże się, że w inflacyjnej czołówce są województwa o najniższych dochodach na osobę. W 2012 r. było to szczególnie mocno widoczne, gdy inflacja najmocniej dotykała świętokrzyskie, podkarpackie, warmińsko-mazurskie oraz lubelskie. W pierwszych miesiącach obecnego roku w tej grupie utrzymały się świętokrzyskie i lubelskie, a także w nieco mniejszym stopniu podkarpackie. Zresztą, wspomniane wielkopolskie, znajdujące się stale w inflacyjnej czołówce, także nie należy do najbogatszych, plasując się pod względem dochodu rozporządzalnego nie tylko poniżej średniej krajowej, ale wręcz na szóstym miejscu od końca. Prawdopodobnie to efekt prawidłowości polegającej na tym, że w przypadku mniej zarabiających, udział wydatków na żywność jest wyższy niż przeciętnie, a ceny żywności należą do najbardziej zmiennych (w pierwszym kwartale obecnego roku wzrosły o 3,4 proc., przy inflacji sięgającej 2 proc., a w 2012 r. szły w górę o 4,2 proc., czyli nieznacznie mocniej niż inflacja). Jednocześnie w tych „najbiedniejszych” województwach w okresie deflacji ceny spadały najmocniej (za wyjątkiem warmińsko-mazurskiego), co jest zrozumiałe, jeśli zauważyć, że ceny żywności zniżkowały wówczas znacznie mocniej niż wskaźnik inflacji. Za potwierdzeniem tej tezy przemawia fakt, że „odporne” na wzrost inflacji są regiony o wysokich dochodach rozporządzalnych na osobę. Dotyczy to w szczególności województwa mazowieckiego, ale też dolnośląskiego, śląskiego oraz pomorskiego (szczególnie w 2012 r.).
Z tych obserwacji można wyciągnąć wiele różnorodnych wniosków, między innymi dotyczących naszych pieniędzy i ich inwestowania. Okazuje się, że zasoby finansowe mieszkańców Wielkopolski, znanych z zamiłowania do oszczędzania i gospodarności, okazują się najbardziej narażone na inflacyjną erozję. Poznaniak, który w czerwcu ubiegłego roku kupił artykuły za tysiąc złotych, dziś musi zapłacić za nie o 24 zł więcej, a przykładowy mieszkaniec Szczecina tylko o 13 zł. Gdyby obaj przed rokiem wpłacili 1000 zł na 12-miesięczną lokatę terminową, oprocentowaną na 1,7 proc. (takie według NBP było wówczas średnie oprocentowanie w bankach), otrzymaliby po uwzględnieniu podatku 13,8 zł. Szczecinianin wyszedłby więc realnie niemal „na zero”, czyli lokata uchroniłaby realną wartość jego kapitału. Poznaniak byłby „stratny” około 10 zł, a receptą na erozję oszczędności byłaby inwestycja dająca nominalnie 3 proc. zysku, czyli około 24 zł po opodatkowaniu.