Marcin Ogdowski w "Gazecie Bankowej" o wojnie na Ukrainie: "Można tam spotkać najemników praktycznie z całej Europy"
Żołnierze najemni są bliżej Polski niż mogłoby się wydawać. Konflikt na Ukrainie przyciągnął wielu chętnych, by sprawdzić swoje umiejętności i zarobić. O tym jak wygląda ich sytuacja na Ukrainie opowiada Marcin Ogdowski - dziennikarz i korespondent wojenny, autor blogów: ZAfganistanu.pl oraz bezkamuflazu.pl, dziennikarz portalu Interia.pl.
Arkady Saulski: Jak wygląda obecnie struktura armii separatystycznych republik na Ukrainie? Czy można tam spotkać najemników?
Marcin Ogdowski: Tworzy się je wedle schematów organizacyjnych obowiązujących w siłach zbrojnych powstałych na bazie armii radzieckiej. Czasem nieco na wyrost, nazywając „korpusem” formację składającą się z kilku tysięcy ludzi, podczas gdy w wojsku radzieckim była to jednostka licząca około 40 tys. żołnierzy. Całość sił obu republik nie przekracza 50-60 tys. osób. Owszem, można tam spotkać najemników praktycznie z całej Europy, także zachodniej. Głównie jednak są to bojownicy z krajów blisko związanych z Rosją, czyli z dawnych republik związkowych oraz z Serbii.
No właśnie. Z jakich jeszcze państw rekrutują się żołnierze separatystycznych republik?
Większość stanowią miejscowi ochotnicy. Druga najliczniejsza grupa to Rosjanie, przede wszystkim czynni żołnierze armii rosyjskiej. Z nimi zresztą mamy pewien formalny kłopot, gdyż trudno nazwać ich najemnikami. Oficjalnie są na urlopach, ale w rzeczywistości wciąż pozostają na żołdzie rosyjskiego ministerstwa obrony. Ostatnie doniesienia ukraińskiego wywiadu mówią o 8 tysiącach Rosjan, przebywających w takim charakterze na terenie Donbasu. To z nich rekrutuje się kadra oficerska i podoficerska separatystycznych sił zbrojnych. Sporo jest też Czeczenów i Osetyjczyków.
Co ciekawe, są również Polacy. Przygotowując swoją ostatnią książkę pt.: „Uwikłani”, spotkałem się z szacunkami mówiącymi o 400 naszych rodakach, zaangażowanych w ukraiński konflikt. Większość z nich walczyła po stronie rządowej. Wiosną ubiegłego roku rozmawiałem z premierem DRL Denisem Puszylinem – zapewniał mnie, że w szeregach ich armii służy kilkudziesięciu Polaków. Szczegółów, niestety, nie chciał podać.
Wracając do sedna pytania – mówiąc o separatystycznych siłach zbrojnych nie wolno zapominać, że to nie one decydują o potencjale bojowym DRL i ŁRL. Oba państewka już dawno zostałyby zmiecione z powierzchni ziemi, gdyby nie wsparcie regularnych oddziałów armii rosyjskiej. Batalionowe grupy bojowe z reguły stacjonują po swojej stronie granicy, lecz w momentach istotnych dla sytuacji na froncie, wkraczają do akcji. To kolejne kilka tysięcy ludzi. Co najistotniejsze – dobrze wyszkolonych, wyposażonych i dowodzonych.
Wróćmy do najemników. Czy to dla nich dobry zarobek? Jakie kwoty za „służbę” otrzymują?
Wspomniany Denis Puszylin zapewniał mnie, że blisko 80 proc. dostępnych władzom DRL środków idzie na finansowanie działań zbrojnych. Nie chciał rozmawiać o stawkach. Inne źródła, w tym sami najemnicy, często podają kwoty wzięte z księżyca. Nie wierzę bowiem, by przy mizerii wojennych republik, stać je było na wypłaty rzędu 15 tys. euro miesięcznie. Tysiąc-dwa tysiące euro – o większych pieniądzach dla zwykłych bojowników raczej nie ma mowy.
Wielu walczy za przysłowiową michę i przyzwolenie na grabieże – na których też można nieźle zarobić. Jednak duża część – zwłaszcza po ukraińskiej stronie – stawiła się do boju z przyczyn ideologicznych. Wielu to najbardziej zdegenerowana odmiana „psów wojny” – bez kałasznikowa w ręku, adrenaliny i zabijania zwyczajnie nie potrafi żyć. Dla nich kasa nie ma większego znaczenia.
Więcej o prywatnych armiach w najnowszym numerze "Gazety Bankowej".