Polska papierem, pieczątką, segregatorem stoi.. Czyli co musiałem zrobić w Polsce by dostać moje zarobione 100 zł, a co w USA
POLSKA PAPIEREM, PIECZĄTKĄ, SEGREGATOREM STOI...
Wiele w Polsce mówi się o sprzyjaniu przedsiębiorcom, szczególnie małemu i średniemu biznesowi. Cała III RP to jedno wielkie „sprzyjanie”, komisje „Przyjazne Państwo” i inne tego typu polityczne „narracje” o tym, jak się wspiera rodzimych przedsiębiorców.
Mimo tych „heroicznych” wysiłków naszej klasy politycznej (całej, żeby była jasność – od PO, PiS, PSL po Palikota i SLD), niewiele się zmienia. Dominuje biurokracja, kontrola, zwiększanie kosztów i uciążliwości związanych z prowadzeniem własnego biznesu. Rządzi papier, pieczątka i segregator pełen „dupokrytek” na wypadek wizyty kontrolerów.
Mały przykład. Napisałem artykuł dla odbiorcy w Polsce i USA. Honorarium – i tu, i tam w okolicach stu złotych. Prześledźmy teraz, co musiało się stać, aby otrzymał pieniądze za wykonane zlecenie.
Polska
- pocztą poleconą otrzymałem 3 (trzy) egzemplarze umowy o dzieło. Każda sztuka liczyła sobie po trzy strony i była opatrzona podpisem i pieczątką szefa instytucji. Jeden egzemplarz miał podpis i parafy prawnika oraz podpis (z pieczęcią) głównego księgowego;
- musiałem złożyć podpisy na 2 egzemplarzach (parafując każdą ze stron). Musiałem także wypełnić (i podpisać) rachunek i cały pakiet odesłać – dla bezpieczeństwa – listem poleconym;
- nie miałem szczęścia – gdzieś zgubił się jeden podpis, więc Instytucja musiała odesłać mi rachunek (listem poleconym). Po podpisaniu go, znów go odesłałem (a jakże, listem poleconym);
Aby w końcu uzyskać swoje 100 złotych netto ja i Instytucja ponieśliśmy następujące koszty:
- jakieś 12 złotych na listy polecone;
- mój czas potrzebny na załatwienie sprawy: ok. 15 minut;
- Instytucja – drukowanie umowy, załatwianie podpisu szefa, prawnika i głównego księgowego, wyprawa na pocztę (połączona z wypisywaniem kwitu listu poleconego) – trudne do oszacowania, ale znając życie – kilka godzin na to wszystko zeszło;
Ponieważ wyjechałem, pieniądze zobaczę jak wrócę i uzupełnię wszystkie wymagane papiery.
Ale to nie wszystko, bo przecież są koszty ciągnione. Instytucja – świadoma możliwej kontroli Urzędu Skarbowego i innych organów – musi moją umowę zabezpieczyć, włożyć w segregator, dać prawnikowi i głównej księgowej do wglądu. Słowem „moja stówa” jeszcze długo będzie się mielić w biurokratycznych młynach – przecież taki urzędnik skarbowy ma pięć lat, aby móc zażądać odpowiedniego papierku i to w oryginale: żadnych kserokopii czy wyblakłych podpisów i pieczątek.
USA
- wysłałem mejla o treści mniej więcej takiej: „Rachunek. Proszę o zapłatę za artykuł...” oraz dane. I podpis – zwykły, taki jak w mejlu;
- szef Instytucji mejla wydrukował, napisał na nim „zatwierdzam” i złożył własnoręczny podpis (żadnych pieczątek, bo najbardziej wiarygodnym stemplem jest tu autograf);
- kartkę papieru dostała księgowa i na tej podstawie wypisała czek, który po dwóch dniach wylądował w mojej skrzynce pocztowej. Koniec historii.
Z jednej strony mamy: trzy listy polecone, trzy umowy po trzy strony każda, podpisy (z pieczątkami, a jakże!) głównego szefa, prawnika i głównego księgowego. Oraz bliżej nieokreślony czas pracy – raczej godziny niż minuty - osoby przygotowującej (przygotowanie, wyprawa na pocztę, zbieranie odpowiednich podpisów, bo przecież szef i reszta zabiegani), prawnika, księgowego, sekretariatu głównego czasu i Bóg wie kogo jeszcze).
Z drugiej strony: mejl, wydrukowaną stronę papieru, czas potrzebny na podpis szefa i wypisanie czeku przez księgową.
A wszystko, żebym dostał sto złotych... Wnioski wyciągnijcie Państwo sami
Paweł Burdzy z Waszyngtonu