Informacje

Daniel Stelter, autor głośnej książki „Coronomics”były członek komitetu wykonawczego Boston Consulting Group, elietonista miesięcznika „Manager Magazin” oraz tygodnika „Wirtschaftswoche” / autor: materiały prasowe
Daniel Stelter, autor głośnej książki „Coronomics”były członek komitetu wykonawczego Boston Consulting Group, elietonista miesięcznika „Manager Magazin” oraz tygodnika „Wirtschaftswoche” / autor: materiały prasowe

TYLKO U NAS

Kolejny kryzys euro jest przesądzony

Gazeta Bankowa

Gazeta Bankowa

Najstarszy magazyn ekonomiczny w Polsce.

  • Opublikowano: 23 sierpnia 2020, 20:00

  • Powiększ tekst

Następna dekada będzie pełna zawirowań, ale na pewno też licznych okazji do głębokiego przemyślenia dotychczasowych strategii gospodarczych – mówi w „Gazecie Bankowej” niemiecki ekonomista Daniel Stelter, autor głośnej książki „Coronomics”były członek komitetu wykonawczego Boston Consulting Group, elietonista miesięcznika „Manager Magazin” oraz tygodnika „Wirtschaftswoche”. Rozmowę przeprowadził Wojciech Osiński.

Pana nowa książka ukazała się dwa miesiące temu i z miejsca stała się bestsellerem, na pewno też dzięki jej medialnie chwytliwemu tytułowi. Określenie „Coronomics” pobudza wyobraźnię o długofalowych skutkach koronakryzysu w gospodarce. Czy znalazł pan lekarstwo na nieuchronne zmiany, które nas czekają?

Daniel Stelter: Jak można się domyślić, określenie „coronomics” to zlepek słów „corona” i „economics”. Mamy tu więc do czynienia z neologizmem, choć właściwie nie trzeba go szczególnie wyjaśniać. Tytuł wskazuje jasno na nieuchronny kres pewnej epoki, a zarazem na początek zupełnie nowej, obfitującej w zupełnie inne wyzwania, przed którymi stoi gospodarka. Szok wywołany koronakryzysem pokazuje, że nie ma już powrotu do okresu przed pandemią, nawet jeśli niemiecki minister gospodarki Peter Altmaier uparcie próbuje stworzyć wrażenie, że jest on możliwy. Ale tak naprawdę pewnie on sam nie wie, co nas czeka. Z ekonomicznego punktu widzenia wirus COVID–19 jest „czarnym łabędziem”, czyli z natury nieprzewidywalnym wydarzeniem. Trudno więc obejść się bez gdybania.

Pan posługuje się w swojej książce również sposobem budowania hipotez…

To prawda, choć niektóre zjawiska jesteśmy w stanie przewidzieć. Z jednej strony szok pandemiczny wywołał kryzys o zupełnie nowej jakości. Na wszystkie dotychczasowe recesje banki centralne mogły częstokroć zareagować z pewnym wyprzedzeniem, łagodząc ewentualne spowolnienia. Pytanie tylko, czy dalsze obniżanie stóp procentowych, mające zachęcić do aktywności konsumenckiej, przyniesie oczekiwane owoce w czasach, kiedy nie ma większej podaży. Koronawirus jest bowiem o tyle specyficzny, że uderzył w gospodarki od obu stron – popytu i podaży. Pod tym względem można go więc w istocie porównać do sytuacji, jakie mają miejsce po spustoszeniach wojennych. Kryzys epidemiczny dostarcza zatem bankom emisyjnym sporo materiału do przemyśleń, choć wątpię, żeby z niego skorzystały. Możemy się raczej spodziewać, że będą one w jeszcze większym stopniu interweniować w strukturę rynków finansowych, państwa zaś jeszcze śmielej wtrącać się w procesy gospodarcze. Mimo że COVID–19 jest całkowicie nowym zjawiskiem, to z drugiej strony zmagamy się ze znanymi od dawna problemami.

To znaczy?

Światowy kryzys finansowy, który rozpoczął się dwanaście lat temu, dzisiaj wkracza w nowy wymiar. I mimo nieustających interwencji banków emisyjnych tak naprawdę do dziś nie otrząsnęliśmy się z bitewnego zgiełku. Wzrost gospodarczy nigdy nie osiągnął poziomu sprzed 2008 r., podczas gdy zadłużenie zachodnich państw stale rosło. Wobec tego już od lat dyskutowano w Banku Światowym, MFW, OECD oraz ministerialnych gabinetach o sposobach, które miałyby uchronić świat przed ewentualną recesją. Koronawirus wymusił jedynie na politykach porzucenie pozorów umiarkowania i przyspieszył realizację planów, które już od lat leżały na stole.

To brzmi tak, jakby niektóre środowiska decyzyjne tylko czekały na pandemię…

Dla niektórych instytucji pandemia jest faktycznie wygodnym powodem do podjęcia pewnych działań. Przecież już przed koronawirusem w większości zachodnich państw walka z kryzysami gospodarczymi opierała się na zaciąganiu coraz większych długów i zalewaniu rynków tanim pieniądzem. Natomiast skutki uboczne tej polityki są nam doskonale znane: kolejne bańki spekulacyjne, obniżenie produkcji i tym samym rosnąca liczba przedsiębiorstw, które nie są w stanie spłacić swoich kredytów – czyli tzw. biznesowych „żywych trupów”. Zresztą dodrukowanie pieniędzy kosztem oszczędności ma sens tylko wtedy, gdy zachęca do większych inwestycji, podejmowania ryzyka oraz ożywienia konsumpcji, co jednak rzadko występuje w czasach, kiedy sklep jest zamknięty, dostawa towarów niepewna, a przyszłość branży stoi pod znakiem zapytania.

Dlatego też pewnie nie bez przypadku przedstawiciele instytucji unijnych używają obecnie wzniosłych słów, mających zmobilizować państwa UE do zwarcia szeregów. Czy ta szansa zostanie wykorzystana?

Prawdopodobnie nie, przy czym z prawnego punktu widzenia UE nie posiada na razie niestety innych możliwości, które mogłyby zaradzić kryzysowi i zmniejszyć ryzyko rozpadu strefy walutowej. Jeśli strefa euro ma przetrwać, Europejski Bank Centralny będzie więc kontynuował swoją dotychczasową politykę, mimo że długofalowo jest niewątpliwie zgubna. Spójrzmy na sytuację we Włoszech, gdzie mimo interwencji EBC symptomy kryzysu się pogłębiły. Sam pomysł przystąpienia Italii do wspólnoty walutowej był słuszny, ponieważ kraj ten nadal dysponuje ogromnymi zasobami. Mimo to Włosi nie byli przygotowani na takie wyzwanie, bo nigdy nie naprawili swojego systemu fiskalnego i polityki regulacyjnej. Dlatego do dziś zmagają się z nieefektywnym sektorem publicznym, problemami demograficznymi oraz silnymi kontrastami regionalnymi. (…)

Wróćmy na chwilę do Niemiec. Pandemia koronawirusa zmusiła rząd federalny do odpalenia tzw. finansowej bazooki, która ocaliła niektóre niemieckie firmy przed upadłością. Większość ekonomistów w kraju zgadza się z krokami podjętymi przez ministrów finansów i gospodarki. Pan się z tego zgodnego chóru wyłamał…

Tak, bo minister finansów Olaf Scholz opiera swoją „bazookę” głównie na kredytach, których większość niemieckich przedsiębiorstw nie będzie w stanie spłacić. Co więcej, nawet te firmy, którym się to uda, będą pozbawione siły i środków do dalszych inwestycji w swój rozwój oraz innowacje. Oprócz tarczy antykryzysowej potrzebujemy więc przede wszystkim pilnych rozwiązań, które zapewnią długofalowy wzrost gospodarczy. A tego niestety nie zauważam. Przeciwnie – w Niemczech od jakiegoś czasu trwają np. żywe dyskusje o podwyższeniu podatków dla przedsiębiorców, co tylko dolałoby oliwy do ognia. W czasach niskiej produkcji i rosnącego bezrobocia potrzebujemy więcej kreatywności gospodarczej. Pod wieloma względami koronakryzys mógłby się rzeczywiście okazać unikatową szansą do odejścia od utartych schematów. Ale czy ją wykorzystamy? Śmiem wątpić. Niestety wiele wskazuje na to, że za dziesięć lat będziemy czytać w zagranicznych gazetach artykuły o „niemądrych Niemcach, którzy roztrwonili bogactwa Europy”.

A co pan proponuje?

Niemcy powinny przede wszystkim zwiększyć inwestycje w infrastrukturę oraz cyfryzację, która w obliczu pandemii nabrała ogromnego znaczenia. W tym zakresie Niemcy są bowiem wbrew pozorom wciąż daleko w tyle. Przekonał się o tym bodaj każdy, kto w ostatnich miesiącach musiał pracować w domu. Ważnym sygnałem dla konsumentów i przedsiębiorców byłoby także obniżenie podatków. (…)

Rozmawiał Wojciech Osiński, Berlin

Pełny tekst wywiadu z Danielem Stelterem oraz więcej informacji i komentarzy o światowej i polskiej gospodarce i sektorze finansowym znajdziesz w bieżącym wydaniu „Gazety Bankowej” - do kupienia w kioskach i salonach prasowych

„Gazeta Bankowa” dostępna jest także jako e-wydanie, także na iOS i Android

Szczegóły, jak zamówić e-wydanie „Gazety Bankowej”, kliknij tutaj

Okładka Gazety Bankowej / autor: Fratria
Okładka Gazety Bankowej / autor: Fratria

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych