Ćwierć biliona euro na „elektryki” poszło w piach
Wydali 250 mld euro i na tym nie koniec – firmy motoryzacyjne z krajów Unii Europejskiej nadal stoją przed kosztownymi wyzwaniami związanymi z elektromobilnością. Liczą na pomoc Komisji Europejskiej.
Choć przejście na elektryki kosztowało w ostatnich latach gigantyczne kwoty, które wyasygnowały zarówno firmy branży jak i poszczególne kraje unijne w postaci dopłat dla kupujących te samochody, nie przyniosło to spodziewanych efektów.
Wołanie o unijny plan Marshalla dla elektromobilności
Sprzedaż na rynku europejskim nie rośnie tak dynamicznie, jak wszyscy na to liczyli. Okazało się również, że sektor, będący jednym z kluczowych dla unijnej gospodarki, nie jest w stanie konkurować z chińskimi producentami. W tej sytuacji apel o wsparcie ze strony Komisji Europejskiej i opracowanie swoistego „Planu Marshalla” dla branży motoryzacyjnej, jaki kilka dni temu przedstawił szef Renault Luca de Meo nie jest zaskoczeniem.
Jak podał portal Automotive News Europel, w otwartym liście do liderów UE wezwał do „utworzenia ogólnounijnego funduszu wspierającego przejście na pojazdy elektryczne. Jego zdaniem należy opracować 10-letni program „mający na celu wymianę starszych, powodujących zanieczyszczenie samochodów na nowsze”. Zaproponował również, by kraje członkowskie podjęły współpracę, by zapewnić branży przyszłość i rozwiązać problemy zwłaszcza „braku równowagi w konkurencji” z Chinami i Stanami Zjednoczonymi.
Chińska konkurencja
Wprawdzie Komisja Europejska przeprowadziła w lutym swoiste śledztwo, wysyłając swoich urzędników do chińskich zakładów, by sprawdzić, czy tamtejsi producenci samochodów, którzy coraz śmielej poczynają sobie na europejskim rynku, korzystają z dopłat i pomocy publicznej, to jednak wyniki ostateczne mają być znane jesienią. (Na razie pojawiły się tylko nieoficjalne informacje, że potwierdzono stosowanie pomocy publicznej, ale póki co jeszcze ceł ochronnych na tanie chińskie elektryki unia nie wprowadziła.)
Konkurencja chińska jest niezwykle silna, bo tamtejsi producenci mają w ofercie auta w cenie poniżej 10 tys. euro, podczas gdy europejskie koncerny chcą zjednoczyć siły by wyprodukować „taniego elektryka” poniżej 20 tys. euro.
Tymczasem przed branżą stoją jeszcze wyzwania związane z planem ograniczenia produkcji i sprzedaży samochodów spalinowych w najbliższych latach tak, by ostatecznie w 2035 roku wszedł w życie zakaz rejestracji nowych aut z napędem diesla i benzynowym. Według portalu Electrek „szefowie BMW, Volkswagena i Renault krytycznie wypowiadali się w ostatnich dniach o tych rozwiązaniach czyli o kolejnych celach redukcji emisji w transporcie Unii Europejskiej”. Portal informuje, że w ich opinii „zasady wycofywania wywierają zbyt dużą presję na branżę” a tymczasem nie ma wystarczającego zainteresowania zakupem pojazdów elektrycznych i ich sprzedaż nie rośnie „wystarczająco szybko”.
»» O elektromobilności czytaj więcej tutaj:
Czy będą karne cła na tanie elektryki z Chin?
E-auta zdominują motoryzację, ale ropa nie zaginie
Poprzeczka pójdzie mocno w górę w 2025 r.
Przypomnijmy, że już w 2025 roku emisja z nowych samochodów spalinowych ma być obniżona, co przełoży się na ograniczenie ich dostępności A jeśli jakiś koncern normy przekroczy, to zapłaci kary. Zatem przy niskim popycie na elektryki będzie w trudnej sytuacji. Wymogi na przyszły rok są znaczące, bo branża ma ograniczyć emisję o 25 proc. w porównaniu z danymi z 2021 r. (A rok 2021 był trudny dla wszystkich ze względu na trwającą pandemię i sprzedaż aut tradycyjnych nie była imponująca.)
Niezadowolenie branży z przepisów o redukcji emisji nie jest więc zaskoczeniem, zwłaszcza że kary finansowe będą dotkliwe. Stąd też wśród propozycji, jakie przedstawił szef Renault jest także taka, by Komisja Europejska raz jeszcze przeanalizowała przepisy dotyczące redukcji emisji z nowych samochodów spalinowych i cele, jakie w tym zakresie stawia przed firmami branży.
Agnieszka Łakoma
»» O bieżących wydarzeniach w gospodarce i finansach czytaj tutaj:
Ranking lokat! Powiew wiosny w ofercie depozytów
Adam Glapiński „nie odsunie się” od zarządzania NBP