Europa broni dziennikarzy. A w Polsce wraca cenzura?
Nie ma znaczenia, skąd pochodzą publikowane informacje, jeśli dotyczą one ważnej publicznie sprawy – taka jest jednoznaczna linia orzecznicza Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. Dziennikarzom zaś przysługuje szeroka ochrona z art. 10 Konwencji, która chroni wolność wypowiedzi; również informacje szokujące, kontrowersyjne, czy nawet obraźliwe. Wobec tego niezasadne jest mówienie w mediach o rzekomym „nadużywaniu wolności” słowa przy upublicznieniu przez „Wprost” nielegalnych nagrań od przestępców. Trzeba oddzielić nielegalność nagrywania od legalności otrzymywania przez dziennikarzy informacji.
1 lipca zapadł istotny w kontekście tzw. „afery podsłuchowej” wyrok ETPCz, który uznał, że wyrok skazujący dziennikarza za upublicznienie informacji niejawnych, o których dziennikarz dowiedział się w trakcie śledztwa dziennikarskiego, było naruszeniem prawa do dziennikarskiej wolności wypowiedzi. Chodzi o szwajcarskiego dziennikarza, który ujawnił informacje pochodzących z akt sprawy przeciwko sprawcy wypadku samochodowego, w którym zabił troje przechodniów a ośmioro ranił.
Czy dowody zaczerpnięte od przestępców nie są dowodami? Oczywiście, że są. Dwa tygodnie po wtargnięciu ABW do redakcji „Wprost”, a wcześniejszym ujawnieniu przez ten tygodnik nagrań ważnych osób w państwie i biznesmenów, z partii PO odszedł Sławomir Nowak. Pozostałym urzędnikom państwowym po ujawnieniu na razie „nic się nie stało”, chociaż zawiadomienia do prokuratury już są (m. in. o możliwości popełnienia przestępstwa przez premiera w sprawie niedopełnienia obowiązków, polegającym na zignorowaniu informacji, którą przekazał mu w sprawie Amber Gold prezes NBP Marek Belka. Za to okazało się, że pod ostrzałem znaleźli się...dziennikarze.
Nic dziwnego, skoro sami znani publicyści opowiadają publicznie, że niczego nie dowiedzieli się z ujawnionych taśm (Seweryn Blumsztajn z Gazety Wyborczej), albo że ujawnieniem nagrań zadano nagrywanym cierpienie (Jacek Żakowski z Polityki). Oczywiście obrona przed nadmiernie intensywną akcją ABW w stosunku do dziennikarzy w redakcji tygodnika była uzasadniona. W bardzo szybkim tempie od początku ujawnienia treści nagrań działa prokuratura. Elementem oceny zdarzenia była wygłoszona przez ministra sprawiedliwości krytyka zachowania prokuratorów z zaznaczeniem, że przeprowadzone przez prokuraturę działającą we współpracy z ABW działania były sprzeczne ze standardami Europejskiego Trybunału Praw Człowieka.
Jako pierwsze wszczęte zostały dwa ważne postępowania. Jedno z wniosku ministra Bartłomieja Sienkiewicza i Dariusza Zawadki – w sprawie nagrywania i upubliczniania nielegalnie nagranych informacji. Drugie – w sprawie popełnienia przestępstwa nadużycia przez funkcjonariuszy publicznych z art. 231 kodeksu karnego, wszczęte z urzędu przez inny zespół prokuratorów niż ten, który prowadził akcję w redakcji „Wprost”.
Minister Sprawiedliwości ocenił działania jako nieadekwatne do sytuacji, nieproporcjonalnie intensywne i sprzeczne ze standardami ETPCz. Tę diagnozę podzielił sam prokurator generalny, przyznając, że jedno z postanowień prokuratury było nieprawidłowe, a nawet zapowiedział konsekwencje w stosunku do osób, które konkretne polecenia wydawały. Chodzi o wydanie polecenia o zatrzymaniu wszystkich nośników zawierających wszystkie rozmowy gości nagranych w obu restauracjach, które w ocenie ministra było postanowieniem za szerokim, mogło doprowadzić do przeszukania całej redakcji i dodatkowo utrudnić pracę dziennikarzy w niej pracujących. Przypomnijmy, że najpierw prokurator wydał polecenie wkroczenia funkcjonariuszy prokuratury w asyście ABW do redakcji w celu pozyskania nagrań, a później sam zdecydował się wykonać przeszukanie również przy asyście funkcjonariuszy ABW. Natomiast po odmowie wydania rzeczy mógł zwrócić się do sądu.
Cała tzw. „afera taśmowa” przerodziła się w coś więcej niż tylko społeczny szok po ujawnieniu kompromitujących ważnych osób w państwie oraz biznesmenów nagrań. Tym bardziej, że najpierw premier na winowajców procederu nielegalnego nagrywania wskazał osoby z branży energetycznej, a prokuratura teraz bada wątek biznesmena, którego poznała cała Polska - Marka Falentę (i jego szwagra), którego oskarżyła o to, że stoi za podsłuchami w restauracjach i który nie przyznał się do winy oraz złożył zażalenie na działania prokuratury. W mediach obszernie tłumaczył, że jest osobą celowo dopasowaną do sprawy.
Natomiast dziennikarzom grozi teraz inwigilacja ze strony służb, co już miało miejsce w bliskiej i dalszej historii naszego demokratycznego państwa i co oczywiście ułatwia złamanie ochrony tajemnicy informatorów oraz jest sprzeczne z wolnością działania prasy. Pierwsze sygnały już są. Marek Falenta został zatrzymany godzinę przed spotkaniem z dziennikarzem śledczym (Piotr Nisztor, który dostarczył nagrania redakcji „Wprost”), na które mieli umawiać się poprzedniego wieczora. Pełnomocnik biznesmena złożył zażalenie na działania prokuratury w związku z jego zatrzymaniem, przeszukaniem jego mienia oraz konieczności zapłacenia przez niego kaucji za opuszczenie aresztu w wysokości przeszło milion złotych kaucji.
Agnieszka Romaszewska-Guzy, wiceprezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich nie znajduje żadnego powodu na to, żeby media miały nie opublikować nagrań rozmów polityków - osób publicznych, które w największym stopniu koncentrowały się na wątkach dotyczących spraw mających znaczenie dla interesu publicznego. W zdecydowanej większości ujawnione informacje z rozmów nie dotyczyły ich prywatnego życia.
Politycy są sami temu winni. Sami uruchomili ten mechanizm - mówiła Romaszewska-Guzy na środowej debacie zorganizowanej w Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka na temat nielegalnych nagrań i dziennikarzy. Za koniecznością ujawnienia tych informacji przemawia również fakt, że prawdopodobnie w żaden inny sposób niż opublikowanie nagrań nie udałoby się dotrzeć ze wszystkimi wątkami rozmów do tak szerokiego grona odbiorców, którzy mają prawo wiedzieć jak politycy traktują sprawy, którymi się zajmują.