O straszeniu deflacją
Jednym ze słów, które mają w opisie współczesnej sytuacji gospodarczej budzić zabobonny lęk, jest deflacja. Widmo deflacji jest uzasadnieniem zaklęć rzucanych przez banki centralne, w szczególności luzowania ilościowego podjętego przez EBC, o czym pisałem w poprzednim felietonie. Deflacja jest jednak zjawiskiem na tyle ważnym, że zasługuje na głębszą refleksję.
Ekonomiści niekiedy wyróżniają deflację dobrą i złą. Deflacja dobra miałaby być skutkiem spadku kosztów, albo w wyniku wzrostu produkcyjności, albo w wyniku spadku cen nakładów surowcowych, w szczególności cen ropy naftowej. Deflacja zła jest wiązana ze spadkiem popytu – recesją, gdy trudności zbytu, spadek produkcji i zatrudnienia prowadzą do spadku cen. Takie rozróżnienie deflacji dobrej i złej odnosi się zatem do jej dobrych lub złych przyczyn i niewiele wnosi do oceny skutków deflacji. Z tego względu oba określenia będę dalej brał w cudzysłów.
Obecna deflacja w Polsce i w strefie euro ma przyczyny zarówno dobre; spadek cen ropy naftowej, jak też złe; spowolnienie gospodarcze albo nawet recesję. Niezależnie od tego tendencje deflacyjne podlegają jednoznacznie negatywnej ocenie banków centralnych, w tym NBP i EBC. Taka ocena musi oczywiście wynikać z przekonania o negatywnych skutkach deflacji. W tej mierze argumentacja banków centralnych jest uboga i daleka od wszechstronności. Wskazuje się, po pierwsze, na domniemaną zależność, zgodnie z którą konsumenci w oczekiwaniu spadku cen powstrzymują się od zakupów, co pogłębia spadek popytu i nasila tendencje recesyjne. Takie rozumowanie pozostawia jednak na boku wpływ deflacji na realne dochody gospodarstw domowych. Nie uwzględnia też faktu, że w ślad za oczekiwaniami inflacyjnymi/deflacyjnymi może spadać stopa procentowa. Jej spadek wpływa na międzyokresowe decyzje konsumpcyjne i skłania konsumentów do przyspieszenia zakupów. Po drugie banki centralne odwołują się w swoich działaniach antydeflacyjnych do ustanowionego przez siebie celu inflacyjnego (w przypadku NBP jest to inflacja 2,5% +/-1%, a w przypadku EBC inflacja poniżej, ale blisko 2%). A zatem inflacja poniżej tego poziomu, zwłaszcza „inflacja ujemna”, czyli deflacja, stanowią formalne uzasadnienie antydeflacyjnego luzowania polityki pieniężnej.
Dlaczego banki centralne uznają niewysoki poziom inflacji za optymalny? Ponieważ ma to zapewnić niezbędną elastyczność cen i płac względnych w warunkach, gdy ceny nominalne nigdy nie spadają, tzn. są „sztywne w dół”. Deflacja oznacza jednak, że ceny właśnie okazały się elastyczne, że dostosowania następują także poprzez ich spadek. Niski poziom inflacji (raczej niż inflacja zerowa) jako cel polityki pieniężnej traci merytoryczne uzasadnienie, a tym bardziej brak jest podstaw do upierania się przy formalnym osiąganiu tego celu. Warto też przypomnieć, że zawsze w przypadku przekroczenia celu inflacyjnego „w górę” w wyniku pewnych nominalnych wstrząsów zewnętrznych (takich jak wzrost cen ropy) słusznie uznawano, że powrót do celu nie może dokonywać się gwałtownie poprzez silne zaostrzenie polityki pieniężnej niosące zbędny koszt. Podobnie można powiedzieć, że przekroczenie celu „w dół” na skutek spadku cen ropy, również nie powinno prowadzić do forsownych prób osiągnięcia celu przez znaczne luzowanie polityki pieniężnej. Zbyt łagodna polityka pieniężna też niesie poważne koszty, przede wszystkim poprzez podminowanie stabilności finansowej.
Czy jednak – pomijając słabą argumentację banków centralnych uzasadniających swoją antydeflacyjną krucjatę – deflacja jest ostatecznie w swoich skutkach rzeczywiście zła? Odpowiadając na to pytanie przede wszystkim zauważmy, że deflacja – podobnie jak inflacja – oznacza realną redystrybucję majątku i dochodu. Inflacja na przykład oznacza spadek realnej wartości zobowiązań, co jest korzystne dla dłużników, a niekorzystne dla pożyczkodawców. Oczywiście o ile inflacja jest przewidywalna, może to być skorygowane poprzez ustanowienie odpowiednio wyższych stóp procentowych. W zasadzie w przypadku deflacji sytuacja jest lustrzana. Jak niedawno (19 marca) zwrócił na to uwagę Daniel Gros na łamach EuropeanVoice, ważny jest jednak nie tylko wpływ deflacji na realną wartość zobowiązań, lecz także jej wpływ na realny dochód dłużnika, o czym już wspomniałem. W przypadku konsumenta/pracownika stabilne płace nominalne przy spadających cenach oznaczają wzrost płacy realnej. To m.in. ułatwia spłatę długu, zwłaszcza jeśli jednocześnie maleje jego oprocentowanie. Ostatecznie deflacja może zwiększać wydatki konsumpcyjne. W przypadku przedsiębiorstw spadek cen po stronie kosztów (ropa naftowa) oznacza wyższy potencjał osiągania zysków. Inaczej mówiąc deflacja, przynajmniej „dobra deflacja”, oznacza wzrost realnych dochodów, co powinno być impulsem do wzrostu realnych wydatków i ożywienia gospodarczego. To z kolei powinno przyczynić się do wyższych realnych wpływów podatkowych. Jeśli możemy taniej kupować ropę, to stajemy się „bogatsi”, ze wszystkimi tego pozytywnymi skutkami.
To jednak dotyczy „dobrej deflacji”. Czy „zła deflacja” zasługuje także na dobrą ocenę? Odpowiadając na to pytanie zauważmy, że ceny spadające w wyniku niskiego popytu i trudności zbytu (tzn. ceny malejące szybciej niż koszty, których spadek stanowi „dobrą deflację”) oznaczają spadek dochodu kapitału (zysku) w cenie towaru na rzecz płac przy założeniu niezmiennych płac nominalnych. Jest to wyraźny przykład wspomnianej redystrybucji dochodu; zyski spadają, płace realne rosną. Czy to źle, czy dobrze? Dla przedsiębiorców – przynajmniej w ujęciu bezpośrednim – źle, dla pracowników dobrze. A dla całej gospodarki? Poważne problemy pojawiałyby się, gdy spadek cen byłby tak znaczny, że w istotnej części przedsiębiorstw przychody nie pokrywałyby kosztów. Na pewno nie jest to jednak aktualny problem. Niższe zyski mogłyby oznaczać niższe inwestycje; zyski jednak pozostają wysokie, znacznie wyższe niż aktualne możliwości produkcyjnych inwestycji w warunkach załamania się popytu konsumpcyjnego. Wyższe płace realne stanowią właśnie podstawowy warunek pobudzenia popytu konsumpcyjnego i ogólnego, trwałego ożywienia gospodarczego. Owa redystrybucja dochodu poprzez deflację byłaby pożądanym dostosowaniem względnych cen i płac (czy szerzej dochodów) dzięki ich elastyczności. Ekonomiści zawsze tęsknili za taką elastycznością i jej skutkami, jest więc niezrozumiałe, dlaczego teraz tak wielu nie potrafi przyjąć jej z otwartymi ramionami (i umysłami).
Dodajmy do tego, że w Polsce udział płac w PKB jest wyjątkowo niski na tle innych krajów Unii Europejskiej i systematycznie spadał w ostatnich latach. Spadek udziału płac w PKB, a niekiedy nawet płac realnych, był zresztą typowy dla całego rozwiniętego świata od dłuższego czasu. Ekonomiści coraz częściej upatrują w tych zjawiskach głębokich źródeł obecnego załamania gospodarczego. Podział dochodu, którym ekonomiści jako zagadnieniem „ideologicznym” przez dekady nie chcieli się zajmować, dopomina się o swoje miejsce w teorii ekonomii i polityce gospodarczej - także w rozumieniu skutków deflacji i w konsekwencji w kształtowaniu polityki pieniężnej i w jej ocenie.