Wcześniejszy prima aprilis... za jeden grosz
Nasza polska rzeczywistość lubi nas zaskakiwać, niestety zazwyczaj in minus. Wciąż powracający „Basen Narodowy”, przepychanki podatkowe, reanimacja służby zdrowia i zadumanie nad sprawą OFE kontra ZUS... Wyliczać można długo. W ostatnim czasie, jakby na przekór finansowym problemom Cypru, resort finansów odkopał sprawę naszej waluty, a dokładniej – jednogroszówek.
Pamiętacie zapewne, drodzy Czytelnicy, historię z początku roku, kiedy to NBP podsumował lata produkcji jedno- i dwugroszówek, stwierdzając, że kompletnie się to nie opłaca. Wybicie monety jednogroszowej kosztuje bowiem budżet państwa 4-5 groszy, co w efekcie daje ponad 22 mln zł rocznie. Dodatkowo monetki nie brzęczą zazwyczaj w portfelach obywateli, a w ich skarbonkach. Z propozycji ucieszyli się zarówno konsumenci, jak i mniejsi sprzedawcy. Odpadłby problem ciężkiej portmonetki, wiecznego pytania „czy mogę być grosik dłużna/y?” oraz rozliczania się sprzedawców z bankami (skarżyli się, że nie każdy bank chce tę drobnicę przyjmować). Przeciwko były duże koncerny, które umiłowały sobie ceny zakończone na 99 groszy ze względu na psychologię sprzedaży.
Jak można się domyślić, Ministerstwo Finansów na wycofanie grosików nie wyraziło zgody. Argumenty wydają się dość proste i zrozumiałe:
- sklepy (zarówno duże, jak i małe) musiałyby wydać „miliony” na przeprogramowanie kas fiskalnych,
- konieczna byłaby kampania społeczna, tłumacząca konsumentom jak i dlaczego zaokrąglane są ceny,
- mogłoby się to odbić na inflacji.
Resort uznał, że kosztami musiałby obciążyć rynek detaliczny, co odbiłoby się na sprzedawcach i kupujących. Takie stanowisko jest jednak dość osobliwe – jeśli ktoś chce zaoszczędzić w dłuższej perspektywie na benzynie, to przecież nie obciąża spłatą lepszego auta swoich dzieci, które wozi codziennie do szkoły (a przecież też z niego korzystają!). Dodatkowo, zdaniem niektórych prawników, taki zabieg byłby niezgodny z konstytucją. Jednak np. w Kanadzie z powodzeniem udało się go przeprowadzić, więc nie jest to nie do przeskoczenia.
No ale dość narzekania. Ministerstwo jednak uznało gniotący problem wysokich wydatków na produkcję jednogroszówek za istotny i zaproponowało swój sposób – zmianę stopu. Zamiast ciężkiego i kosztownego stopu manganowego, używano by stali powlekanej. Według Mennicy Polskiej, produkującej monety dla NBP, dzisiejsza technologia wystarczy, by wybić niemal identyczne groszówki, powleczone minimalną warstwą miedzi. Jedyną różnicą byłaby waga.
Przejdźmy do kosztów:
- większość maszyn w bankach nie liczy groszówek, a jedynie je waży – należałoby zatem przekalibrować je lub zamontować nowe (np. działające na podstawie magnesu),
- stare groszówki trzeba by stopniowo usuwać z obiegu w celu przetopienia (co również kosztuje).
Teoretycznie wydaje się, że to rozwiązanie ostatecznie tańsze i mniej inwazyjne. Należałoby jednak porównać konkretne kwoty, trwałość materiału, efekt psychologiczny (jaką mamy pewność, że to również nie odbiłoby się na zachowaniach konsumenckich), a przede wszystkim dodać koszt kampanii społecznej, która skutecznie przekonałaby Polaków do używania drobniaków zamiast gromadzenia w skarbonkach. Może warto zamiast tego skupić się tylko na tym ostatnim?