Przedszkola za złotówkę i propaganda
Od początku ogłoszenia decyzji o „przedszkolu za złotówkę” miałem wrażenie, że to zabieg po pierwsze pod tzw. publiczkę, czyli działanie pijarowskie, po drugie próbujące jakoś łatać problem występujący przy akcji „sześciolatek w szkole”.
Od chwili ogłoszenia przez poprzednią minister edukacji Katarzynę Hall planu wdrożenia obowiązku szkolnego od szóstego roku życia, zaczął się jakiś przedziwny rwetes. Skończyło się to ostatecznie odłożeniem planu wdrożenia o dwa lata, gdy koalicja rządząca zorientowała się, iż niezadowolenie rodziców może wpłynąć na wynik wyborów parlamentarnych w 2011 roku. Potem proces ten rozłożono na dwa lata i rozpocznie się od września przyszłego roku (niepotrzebnie, bo trzeba było działać – co wyrażało m. in. środowisko związane z „S” oświatową – na rzecz upowszechnienia obowiązku szkolnego, a nie administracyjnego przymusu. W ten sposób nie byłoby negatywnego stygmatyzowania dzieci, a pośrednio i ich rodziców, którzy o takie roczne przesunięcie będą występowali). Pokłosiem tego było zebranie przez rodziców około miliona podpisów pod wnioskiem referendalnym ws. między innymi obowiązku szkolnego.
W tle tego działania następuje drugie – zapewnienie miejsc, oferta dla dzieci w wieku przedszkolnym (teraz mają być zapewnione dla wszystkich pięciolatków, aby wszystkie przeszły roczny kurs przygotowujący do nauki w szkole). Według planów MEN od 1 września 2015 roku gminy mają zapewnić miejsca dla wszystkich czterolatków, a dwa lata później – wszystkim trzylatkom. Tyle założenia na papierze. Działanie szczytne, ale wymagające dużego namysłu, współpracy ministerstw, z gminami prowadzącymi placówki przedszkolne (które jeszcze nie zostały sprywatyzowane, bo taka jest tendencja).
A występuje tu kilka problemów. Jednym z nich jest brak wystarczającej liczby miejsc dla tych dzieci. Dotyczy to i dużych miast, ale i terenów wiejskich, gdzie do tej pory przedszkola, a przede wszystkim tzw. zerówki dla dzieci sześcioletnich, były usytuowane w przestrzeni szkół podstawowych. Jest zaś różnica między dzieckiem trzyletnim a sześcioletnim (przynajmniej z perspektywy rodziców, bo dla władz oświatowych to zdaje się nie być problemem). Niedawny raport NIK pokazywał nieprzygotowanie wielu szkół do przyjmowania sześciolatków w szkołach, a przecież problem wzmaga się przy dzieciach jeszcze młodszych (podobnie mówią badania sanepidu oraz trochę przemilczane wyniki mówiące o tym, iż co czwarty sześciolatek w szkole traci ochotę do nauki – wśród siedmiolatków wynik jest trzykrotnie mniejszy). Mają być ogłaszane konkursy dla przedszkoli prywatnych, aby mogły otrzymywać dotację taką, jak publiczne. Tylko że wtedy muszą realizować ów wymóg godzin dodatkowych za złotówkę. A w niektórych pobierane dotąd opłaty zdecydowanie przewyższały te sumy (W Warszawie opłaty miesięczne dochodzą i do 1.500 zł za miesiąc)
Drugim jest finansowanie obecności dzieci w przedszkolach. Owa złotówka za każdą kolejną godzinę pobytu dziecka ponad podstawowe 5 godzin i dotacja przekazana przez państwo nie pokryje dotychczasowych wydatków. Teoretycznie jest to działanie, zmierzające ku rozwiązaniom w wielu krajach Europy, gdzie edukacja przedszkolna jest w pełni bezpłatna. Ba, ale nie uwzględniono praktyki, chociażby tej, że koszt ten wzrastał progresywnie do kolejnych godzin (średnia za godzinę wynosiła około 2-3 zł)), czy też rodzice dobrowolnie dopłacali do pewnych zajęć dodatkowych, takich jak język angielski, rytmika, taniec, a nawet karate. Do tej pory na tego typu zajęcia przedszkola otrzymywały więc dodatkowe pieniądze od rodziców (to koszt nawet ok. 200-300 zł miesięcznie), teraz mają otrzymywać dotację od państwa (414 zł na dziecko za czas od września do grudnia 2013 roku, 1242 zł w 2014 roku). Tak jak to zazwyczaj bywa, połączenie zasad kapitalizmu z socjalizmem musi zgrzytać. Trudno bowiem znaleźć wspólny mianownik dla zasad wolnego rynku i sztywnych odgórnych norm.
Ta sytuacja w ogóle pokazuje, że w sferze edukacji ową wolność decyzji przesunięto w dół zbyt daleko. W ten sposób zbyt różnicuje się ofertę, dostęp uczniów do w miarę podobnej (ale szerokiej) oferty. Tyle się mówi o tym, aby system szkolny znajdował złoty środek między egalitaryzmem a elitarnym wymiarem szkoły (szczególnie w odniesieniu do zamożności rodziców). Państwo w różny sposób wycofywało się z tej roli. Przy przedszkolach spróbowało odwrócić trend, miało być taniej i sprawiedliwiej, żeby nie wykluczać dzieci, żeby nie było segregacji. A wyszło, jak wyszło.
Osoby prowadzące zajęcia dodatkowe (finansowane przez rodziców) w przedszkolach publicznych wzbogacały ofertę edukacyjną. Przez ostatnie 15 - 20 lat powstało z tego tytułu wiele miejsc pracy. Specjaliści kształcili się kierunkowo żeby prowadzić takie zajęcia. Rodzice mieli możliwość wyboru ofert według zainteresowań i zdolności dzieci. Pospieszne stanowisko MEN przedstawione tuż przed rozpoczęciem nowego roku szkolnego odebrało pracę dużej grupie ludzi prowadzących te zajęcia specjalistyczne. Odebrało tym ludziom szansę przekwalifikowania się i znalezienia nowej pracy. Tak się nie robi.
Warto też mieć na uwadze, że te decyzje są dużo trudniejsze do przyjęcia przez przedszkola prowadzone przez samorządy (publiczne). Dużo łatwiejszy obieg finansowy może wystąpić w przypadku przedszkoli prywatnych. Czy o ukrytą promocję tych ostatnich nie chodzi w tej decyzji?
Te decyzje zaskakują tym bardziej, iż kierownictwo MEN składa się w zdecydowanej większości z osób, które mają za sobą doświadczenia pracy w wydziałach edukacji jednostek samorządowych. Tym bardziej powinny przewidzieć słabsze strony tej decyzji.
W całej tej sytuacji niestety, nie wyczuwa się, że dziecko jest najważniejsze, jego zdrowie, samopoczucie, rozwój psycho-fizyczny, który buduje się od wczesnego dzieciństwa (w myśl powiedzenia: „Czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci”). Szkoda.