TYLKO U NAS
„Żebrzemy. Jesteśmy z tego dumni”
W październiku 2016 roku przeczytałem informację o tym, że Państwo Islamskie ukrzyżowało 12-letniego chłopca niedaleko Aleppo w Syrii. Jestem ojcem dwóch synów. Mój starszy syn był wtedy rówieśnikiem zamordowanego chłopca. Było to na tyle wstrząsające, że miałem dość. Nie chciałem zgodzić się na bezsilność – zaczyna opowieść komandor podporucznik Bartosz Rutkowski, założyciel Fundacji „Orla Straż”, w rozmowie z Tomaszem Karpowiczem na portalu wPolityce.pl
wPolityce.pl: Działacie od 2016 roku. Na czym polega działalność „Orlej Straży” i co spowodowało, że założył Pan fundację?
Bartosz Rutkowski: W październiku 2016 roku przeczytałem informację o tym, że Państwo Islamskie ukrzyżowało 12-letniego chłopca niedaleko Aleppo w Syrii. Jestem ojcem dwóch synów. Mój starszy syn był wtedy rówieśnikiem zamordowanego chłopca. Było to na tyle wstrząsające, że miałem dość. Nie chciałem zgodzić się na bezsilność. Zadałem sobie pytanie, czy można uratować choć jedno dziecko. Pierwsza myśl była taka, że nie ma na to szans. Mówimy o miejscu, które mi obce, oddalonym o tysiące kilometrów od mojego domu, a ja nawet nie znam języka. W końcu jednak wszystko sobie poukładałem.
Przez 22 lata byłem zawodowym żołnierzem, nurkiem. Znam dobrze angielski, szkoliłem się w Stanach Zjednoczonych. Uznałem, że jeżeli się zawezmę, to dam radę. Wyjąłem kartkę z drukarki, siadłem przy biurku i zrobiłem listę rzeczy niezbędnych do wyjazdu. Z tego co pamiętam, na pierwszym miejscu znalazło się szczepienie. Zapisałem sobie, że muszę wziąć dobre buty, telefon komórkowy, załatwić legitymację dziennikarską. Po powrocie do domu wszystko opowiedziałem żonie. Nie ukrywam, że była wstrząśnięta. To był początek. (…) Jestem byłym żołnierzem. W tamtym momencie największym problemem był fakt, że ludzie, którzy bronią innych, sami byli w trudnej sytuacji. Największym dramatem, z którym spotkałem się na początku i chciałem się na nim skupić, to kobiety i dzieci w niewoli, które były z niej wykupowane lub odbijane w wyniku działań zbrojnych. (…)
Tym ludziom spalono miejsca pracy - sklepy, warsztaty - nie mają do czego wracać. W ostatnich dwóch latach, dzięki wsparciu polskiego rządu, pomogliśmy ponad dwustu sześćdziesięciu rodzinom - zaopatrzyliśmy je w zwierzęta hodowlane. Przed wojną byli to przecież pasterze, miejscowi górale. Podam przykład sprzed tygodnia. W zeszłym roku jeden z mężczyzn dostał od nas dwie owcy i dwie kozy. Owce sprzedał, bo wolał hodować kozy. Odwiedziłem go po roku i tych kóz ma już dziesięć. Zbudowaliśmy mu murowaną zagrodę, kupiliśmy paszę na pół roku. Już ma drugą zagrodę, którą sam postawił. W międzyczasie z niewoli wróciła mu kolejna córka oraz syn. Utrzymuje z tego dom, rodzinę i jeszcze pomaga dwóm kolejnym rodzinom, które mieszkają obok. Ci ludzie chcą pracować. Boją się, że skończą jak Palestyńczycy - będą rodzić się i umierać w obozach. Mówią wprost, że obawiają się, że świat uzna, że tak ma być, tak mają przeżyć życie. Są tą wizją przerażeni.
Można powiedzieć, że dajecie im wędkę. Wcześniej jednak dajecie im rybę.
Mówimy, że do wędki trzeba dożyć. Dlatego najpierw trzeba tych ludzi nakarmić. Nie jesteśmy jednak dużą fundacją. Bardzo dużo naszych środków pochodzi ze zbiórek społecznych, czyli po prostu z żebraniny. Żebrzemy w kościołach i innych miejscach. Jesteśmy z tego dumni. Nie rozumiem, gdy ktoś mówi, by nie nazywać tego żebraniem, a to przecież literalnie jest żebranie. Nie biorę z tego jednak pieniędzy, dlatego mam czyste sumienie, bo nie żebrzę dla siebie i nie oszukuję ludzi, co robię z tymi pieniędzmi. Mamy jasne sprawozdania finansowe. W czasie trzyletniej działalności mamy ponad 93 proc. zebranych środków, które zawieźliśmy na miejsce. W tym roku będzie tego jeszcze więcej. (…) Staramy się te koszty utrzymać na najniższym możliwym poziomie. Sam nie biorę ani złotówki, bo mam wojskową emeryturę. (…)
W takiej sytuacji można wzbudzić zaufanie tych ludzi na miejscu?
Kiedy pierwszy raz przyjechałem do Jazydów mężczyzna, u którego jadłem obiad powiedział do mnie: Czym ty się różnisz od tej setki, która była przed tobą? Dlaczego to tobie mamy zaufać?
Co im Pan powiedział?
Zapewniłem, że po powrocie zostanę wolontariuszem albo założę własną fundację. Pokiwali głowami, ale w powietrzu czuć było sporą dozę niewiary. To był luty, a już w maju byliśmy pomocą. Wsparła nas wtedy Fundacja Pomocy Dzieciom w Żywcu. Oni wyłożyli pierwsze pieniądze. W pierwszym roku istnienia Fundacji zamierzałem uzbierać czterdzieści tysięcy złotych. Okazało się, że tyle dostałem od pierwszego polskiego biznesmena, który przed Wielkanocą zobaczył o nas materiał i uznał, że to znak od Pana Boga, by pomagać ludziom. W pierwszym roku żebrania zebrałem ok. dwustu tysięcy złotych. Sam byłem zdumiony. Rok później zebraliśmy milion dwadzieścia pięć tysięcy. Następnie dostaliśmy wsparcie od rządu i zebraliśmy ok. miliona dziewięciuset dziewięćdziesięciu tysięcy złotych. (…)
Na miejscu zbudowaliśmy sobie dobrą markę. Realnie zmieniamy byt tych ludzi i na nich nie zarabiamy. Oni to widzą. Nie uczmy tych ludzi jak żyć. Nienawidzę gdy ktoś obiecuje ludziom pomoc i się z tego nie wywiązuje. Nie ma nic bardziej obrzydliwego. Nigdy nie składamy pustych obietnic. Dlatego ludzie nas szanują.
»» O tym, jak pomaga i działa w Syrii „Orla Straż” czytaj w wywiadzie Tomasza Karpowicza na portalu wPolityce.pl:
Oprac. sek