Informacje

Wojna na Ukrainie / autor: fot. Fratria
Wojna na Ukrainie / autor: fot. Fratria

INWAZJA NA UKRAINĘ

Wysokie straty Rosjan: Mit czy prawda? Ekspert wyjaśnia!

Zespół wGospodarce

Zespół wGospodarce

Portal informacji i opinii o stanie gospodarki

  • Opublikowano: 21 marca 2022, 06:53

    Aktualizacja: 5 maja 2022, 08:18

  • Powiększ tekst

Jak to jest z tymi stratami Rosjan na Ukrainie? Korespondent wojenny i ekspert ds. wojskowości Marcin Ogdowski wyjaśnia - co możemy rozumieć pod pojęciem „strat”? Czy „straty” oznaczają tylko zabitych?

Ogdowski wskazuje, iż wysokie szacunki ukraińskie, dotyczące wysokich strat osobowych Rosji nie odbiegają zapewne od rzeczywistości i nie muszą koniecznie być sztucznie pompowane.

Jak pisze Ogdowski:

Według stanu na 15 marca 2022 r. przeciwnik utracił (zostało całkowicie zniszczonych lub utraciło zdolność bojową) do 40 proc. jednostek, biorących udział w tak zwanej ‘operacji’ na terytorium Ukrainy” – czytamy w raporcie Sztabu Generalnego Sił Zbrojnych Ukrainy, którego fragment opublikowano na Facebooku. Co to w praktyce oznacza? Na pewno nie coś, co niewtajemniczonym z miejsca przychodzi do głowy – nie jest otóż tak, że czterech na dziesięciu rosyjskich żołnierzy zostało zabitych, rannych, zaginęło bądź dostało się do niewoli. W praktyce mielibyśmy wówczas do czynienia ze stratami osobowymi rzędu 55-60 tys. wojskowych, realnie tymczasem są one cztery razy niższe. Ów wskaźnik może jednak oznaczać, że cztery na dziesięć rosyjskich czołgów, transporterów opancerzonych, wyrzutni Grad, ciężarówek czy cystern nie nadaje się w tej chwili do użytku. Bo są zniszczone, przejęte przez przeciwnika, uszkodzone, trawione usterką bądź stoją bezczynnie z braku paliwa, amunicji czy gotowej do akcji obsługi. Biorąc pod uwagę obszerny materiał dowodowy w postaci filmów i zdjęć (wyłącznie takich, których wiarygodność jest niepodważalna) można zaryzykować stwierdzenie, że w niektórych partiach sprzętu ciężkiego agresorzy mają nawet wyższe niż 40-procentowe ubytki. Jak to wszystko pogodzić z doniesieniami ukraińskiego dowództwa?

Ogdowski wyjaśniając te kwestie przytacza… polskie doświadczenia z misji w Afganistanie!

W czasie największego zaangażowania (w latach 2009-11) liczył on maksymalnie 2,5 tys. żołnierzy na jednej zmianie. Letnie rotacje (zaczynające się w kwietniu, kończące w październiku) zawsze stanowiły trudniejsze wyzwanie dla naszych wojskowych, przypadały bowiem na okres zwiększonej aktywności rebeliantów. Jesień i zima to był dla talibów czas odpoczynku, odetchnąć mogli też wtedy Polacy. Ów kalendarz wojny wymagał akceptacji pewnych reguł, najważniejsza z nich brzmiała następująco: na letnie zmiany wysyłamy pod Hindukusz najlepsze jednostki Wojska Polskiego. Co też z reguły miało miejsce. Zaczynająca się wraz ze świętem Nuwruz talibska ofensywa spotykała się rzecz jasna z kontrakcją, czego efektem były właściwie codzienne kontakty bojowe. Kumulacja następowała między czerwcem a sierpniem – wówczas ginęło kilku polskich żołnierzy, nawet setka odnosiła rany i kontuzje, dwa razy tyle wojskowych zaczynało odczuwać skutki stresu pourazowego. Cześć z nich rotowano do kraju przymusowo, część wyjeżdżała z własnej inicjatywy, jak to zwykło się mówić, „z powodów osobistych/rodzinnych”. W istotnej mierze dotyczyło to komponentu bojowego, zwykle stanowiącego mniej niż połowę całości kontyngentu (reszta to logistyka, dowództwo, medycy, grupa do spraw współpracy cywilno-wojskowej itp. – na skutek ostrzałów baz, ten personel również borykał się z problemami traumy). Najlepszą ilustracją tego procesu był skład patroli bojowych – na początku zmiany w przedziałach desantowych Rosomaków zwykle siedziało 5-6 żołnierzy, w ostatnich tygodniach 3-4, bo „nie było już komu robić”. „Za dużo wodzów, za mało Indian” – kwitowali sprawę zwykli żołnierze. Półroczne zmiany zyskiwały w tym kontekście dodatkowe uzasadnienie – gdyby Polacy jechali do Afganistanu na roczne tury, jak Amerykanie, z pewnością nie byliby w stanie realizować postawionych przed nimi zadań. Amerykanie sobie z tym radzili, bo imponujące zaplecze tej wojny pozwalało żołnierzom na dłuższe przerwy w dużych, bezpiecznych bazach logistycznych. Uporządkujmy sprawy – asymetryczny konflikt o niskiej intensywności sprawiał, że w ciągu kilkunastu tygodni, mimo relatywnie niedużych start (promil zabitych, kilka procent na różne sposoby poszkodowanych), znacząco spadała wydolność polskiego kontyngentu. Nie był on rozbity, ale w coraz mniejszym stopniu zdolny do działań. Gdy w 2013 roku, w sierpniu, talibowie zaatakowali główną polską bazę w Ghazni – wdarli się do środka, dokonali serii samobójczych zamachów – zostali przygwożdżeni i zniszczeni. Straty Polaków i Amerykanów były symboliczne (dwóch zabitych, 30 rannych), ale efekt psychologiczny przerażający. Ledwo ucichły strzały, wnioski o przyśpieszoną rotację złożyło niemal 100 osób, przede wszystkim ze służb tyłowych („bo nie na taką misję się pisali”). Wielu wyjechało, a ci, którzy zostali, już nie byli w stanie stworzyć sprawnie funkcjonującej maszyny. Charyzma dowódcy i fakt, że trzon bojowej części kontyngentu stanowili żołnierze kawalerii powietrznej sprawiły, że jakoś to wszystko dotrwało do końca tury. Technicznie rzecz ujmując, kontyngent nie był rozbity, ale do walki (i przede wszystkim wsparcia walki), nieszczególnie się już nadawał.

Jak zaznacza ekspert wojna na Ukrainie ma wysoką intensywność działań:

Obie strony używają wobec siebie niemal całego arsenału dostępnych broni, co sprawia, że żołnierz znacznie szybciej „się zużywa”. Doświadczenia podobnych konfliktów jasno wskazują, że po kilku, najwyżej kilkunastu dniach, nawet najlepiej wyszkolone oddziały – niezależnie od tego, czy poniosły wysokie czy niskie straty – muszą zostać zrotowane. Ich wartość bojowa spada dramatycznie, do głosu dochodzą bowiem wyczerpanie fizyczne i psychiczne. Motywacja, zawsze wyższa u obrońców, ogranicza negatywne skutki „zużycia”, ale tylko do czasu. A postawcie się teraz w sytuacji żołnierzy kompani rosyjskiego wojska. Wchodziła Was do walki setka, mieliście dziewięć czołgów i kilkanaście wozów wsparcia. Po kilku dniach „młynu” jest Was „zaledwie” o 20-30 mniej, ale widzieliście śmierć dwóch załóg tanków, spalonych javelinami, przeżyliście atak bezzałogowca, który usmażył kilka transporterów i ciężarówek, niektóre także z „zawartością”. Stoicie teraz gdzieś pod Kijowem, paliwo Wam dowieźli, amunicji znów macie sporo, ale żarcia brak, bo logistyka rozkraczyła się już po dwóch dniach wojny. Wojny, której nie rozumiecie, której się nie spodziewaliście, bo dowódcy mówili, że „Ukropy walczyć nie będą”. A oni walczą, jak szatany, o czym przekonała się sąsiednia kompania, z której zostały tylko niedobitki. Tamci są zniszczeni, wy rozbici – i oni i wy nie nadajecie się do walki.

Podsumowując - to, że „straty” nie oznaczają koniecznie zabitych nie oznacza, że przestają przez to być stratami. I nie świadczy to dobrze o rosyjskiej armii.

Facebook/ as/

Powiązane tematy

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych