GAZETA BANKOWA: Wiatraki u szyi
W Polsce energetyka odnawialna to głównie farmy wiatrowe, które w ostatnich latach budowano na potęgę. Dziś większość z nich przynosi straty i ma problemy ze spłatą kredytów. To spory problem dla banków, które chętnie finansowały te inwestycje - pisze "Gazeta Bankowa"
Agencja Rynku Energii szacuje, że w zeszłym roku aż 70 proc. farm wiatrowych działających w Polsce przyniosło straty. Na tyle duże, że łączny wynik finansowy tej branży w naszym kraju za 2016 r. to strata brutto w wysokości, bagatela, 3 mld zł. W przypadku niektórych farm deficyt był gigantyczny: rekordowy w tej kategorii ujemny wynik jednej firmy sięgał 200 mln zł.
Nic więc dziwnego, że opublikowany u progu lata raport Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej (PSEW) o stanie tej branży w naszym kraju jest bardzo pesymistyczny. We wstępie Janusz Gajowiecki, prezes PSEW, alarmuje, że branża przechodzi w Polsce bardzo głęboki kryzys. Autorzy opracowania przyznają, że elektrownie wiatrowe mają u nas wielkie problemy, a duża ich część wręcz straciła płynność finansową. W praktyce wygląda to tak, że właściciele tych elektrowni nie mają z czego spłacać kredytów zaciągniętych na ich budowę.
Inwestycje zamarły
Na poprawę się nie zanosi. Zauważając te problemy, rząd wprawdzie zamierza znacząco obniżyć podatek od nieruchomości od wiatraków, ale to niewiele im pomoże. Nie na tyle, żeby przestały przynosić straty. Są na minusie przede wszystkim dlatego, że ich właściciele budowali je na kredyt, a elektrownie wiatrowe to inwestycje bardzo drogie. Głównym ich kosztem, gdy już się je uruchomi, są więc raty. Dla polskich banków, które finansowały te przedsięwzięcia to dziś duży problem, co wyszło na światło dzienne już kilka miesięcy temu. Jesienią zeszłego roku Związek Banków Polskich (ZBP) ujawnił, że łączna pula kredytów udzielonych w Polsce na inwestycje w odnawialne źródła energii sięga 12 mld zł, z czego około 90 proc. – 10,8 mld zł – to pożyczki zaciągnięte na budowę elektrowni wiatrowych. Piotr Matwiej, doradca ZBP, przyznał wówczas, że „spłata tych kredytów może napotkać trudności”. Już wtedy część właścicieli farm wiatrowych poprosiła banki o restrukturyzację zadłużenia.
Od tamtego czasu sytuacja się pogorszyła. M.in. dlatego, że jeszcze bardziej potaniały tzw. zielone certyfikaty, do niedawna największe źródło przychodów elektrowni wiatrowych. Lepiej nie będzie, a z kilku powodów może być – jak przyznaje Polskie Stowarzyszenie Energetyki Wiatrowej – jeszcze gorzej. Najlepiej tę sytuację ilustruje fakt, że w Polsce inwestycje w elektrownie wiatrowe w ostatnich miesiącach zamarły. Bo w obecnych warunkach byłyby to przedsięwzięcie po prostu nieopłacalne. Dobrze wiedzą o tym banki, co potwierdza raport PSEW: „W związku ze spadkiem rentowności elektrowni wiatrowych i wzrostem ryzyka coraz trudniej uzyskać finansowanie inwestycji w energetykę wiatrową: wymagany przez banki wkład własny zwiększył się nierzadko do ponad 50 proc. Większe są także koszty finansowania kredytowego, często przekraczające zwrot z inwestycji w obecnych warunkach. Zmieniło się również samo nastawienie banków, które coraz ostrożniej podchodzą do udziału w przedsięwzięciach z zakresu energetyki wiatrowej, a wiele z nich podjęło kierunkowe decyzje o niefinansowaniu inwestycji wiatrowych w ogóle... Negatywna percepcja finansowania nowych inwestycji wiatrowych wśród znacznej części banków wynika przede wszystkim z coraz wyższego ryzyka nieściągalności należności kredytowych z projektów sfinansowanych w przeszłości”.
Fatalny system
Jak do tego doszło, skoro jeszcze parę lat temu energetyka wiatrowa wydawała się u nas kwitnącą branżą i inwestowały w nią duże zagraniczne koncerny? Dość przypomnieć, że moc farm wiatrowych w Polsce wzrosła w latach 2005-2016 z 83 do 5800 MW, czyli kilkadziesiąt razy. Można więc było mówić o wiatrakowym boomie. W pierwszych latach były to w naszym kraju bardzo opłacalne inwestycje; zwracały się nawet w trzy lata. Inwestujące w nie firmy dostawały wtedy często podwójne dotacje: jedne do budowy, a drugie po uruchomieniu elektrowni do produkcji. Ponieważ wytwarzały „zieloną” energię.
System finansowego wsparcia energetyki odnawialnej ruszył w Polsce w 2005 r. (jego twórcą był rząd SLD). Wprowadzenie go wymusiły na nas unijne regulacje klimatyczne, nakładające na kraje członkowskie obowiązek rozwijania tej branży (określają one, o ile ma wzrosnąć udział odnawialnych źródeł w produkcji energii). Niestety, ów system w naszym kraju był od początku wadliwie skonstruowany. Po pierwsze dlatego, że nie różnicował wielkości wsparcia w zależności od rodzaju źródła energii. Takie zróżnicowanie stosowały m.in. Niemcy, wspierając bardziej te technologie, na których rozwoju szczególnie im zależało. A po drugie wspierał produkcję, a nie inwestycję. To znaczy, że firmy dostawały dotacje w postaci tzw. zielonych certyfikatów do produkcji prądu, zamiast do inwestycji. Tym sposobem setki milionów złotych dotacji dostały np. dawno zamortyzowane, wybudowane za PRL lub jeszcze w latach międzywojnia elektrownie wodne.
Jednak nie to okazało się najgorsze. Fatalne w skutkach było to, że inwestorzy skupili się na tym, co ów system czynił najbardziej opłacalnym. Czyli właśnie na wiatrakach, choć są one bardzo mało stabilnym źródłem energii i produkują prąd tylko przez bardzo niewielką część roku (w Polsce to około 20 proc.). Duże koncerny energetyczne, zwłaszcza państwowe, wpadły z kolei na pomysł, że najtańszym, bo wymagającym bardzo niewielkich inwestycji, sposobem na zarobienie na energetyce odnawialnej będzie spalanie biomasy (m.in. drewna) w istniejących elektrowniach węglowych. Czyli mieszanie jej z węglem w blokach węglowych. Nazwano to „współspalaniem biomasy z węglem”, na które jeszcze niedawno przypadała niemal połowa produkcji energii odnawialnej w Polsce (najgorsze było to, że przez długi czas ta biomasa w większości pochodziła z importu – nasze elektrownie sprowadzały ją nawet z Afryki i dalekiej Azji, ale także z Rosji). Powstało też trochę nowych bloków, spalających tylko biomasę.
Bardzo wolno przybywało za to fotowoltaiki, ale to akurat nie powinno specjalnie martwić, bo w polskich warunkach klimatycznych to mało wydajna technologia. Gorzej, że nie rozwijała się u nas energetyka biogazowa, która stała się w tym samym czasie bardzo popularna w Niemczech (powstały tam tysiące takich obiektów) i mogłaby kwitnąć także u nas. Tak się jednak nie stało, choć biogazownie mogą produkować energię niemal bez przerwy i są świetnym sposobem na rozwój biedniejszych obszarów wiejskich.
Coraz taniej
Wadliwy system doprowadził do gwałtownie rosnącej nadpodaży zielonych certyfikatów, a to z kolei do ich drastycznej przeceny. W pierwszych latach ich cena dochodziła do 270 zł za 1 MWh, a to oznaczało, że właściciele farm wiatrowych więcej zarabiali na zielonych certyfikatach niż na sprzedaży prądu. Dziś certyfikaty kosztują poniżej 30 zł za 1 MWh, a więc potaniały dziewięciokrotnie. Mogą być jeszcze tańsze, bo nadpodaż zielonych certyfikatów ciągle jest ogromna (w pierwszym kwartale tego roku wyniosła 22,6 tys. MW, a więc była ponad dwa razy wyższa niż trzy lata temu). I nic nie wskazuje na to, żeby miała szybko zmaleć.
Na domiar złego szybko rosnąca produkcja energii elektrycznej ze źródeł odnawialnych doprowadziła także do obniżki hurtowych cen prądu, a to oznaczało dla branży OZE kolejny ubytek przychodów. Dla tych, którzy w nią zainwestowali, była to dramatyczna zmiana. Przychody elektrowni wiatrowych z jednej megawatogodziny energii elektrycznej spadły z 500 zł w 2011 r. do 200 zł na początku 2017 r.
Paradoks polega na tym, że dzieje się tak mimo ogromnych, sięgających już miliardów złotych rocznie dotacji do produkcji energii odnawialnej w Polsce. Jednak chętnych do zjedzenia tego tortu przybywało zbyt szybko i dlatego w końcu każdy mógł dostać już tylko po okruszku. Eksperci od lat apelowali, że system wsparcia energetyki odnawialnej w naszym kraju trzeba zmienić. W ekipie PO-PSL to zadanie przypadło Ministerstwu Gospodarki, ale pod rządami Waldemara Pawlaka i Janusza Piechocińskiego przez kilka lat nie mogło ono wykrzesać nowej ustawy o odnawialnych źródłach energii, choć zobowiązywały nas do tego, pod groźbą dużych kar finansowych, unijne dyrektywy.
Daleko od domu
Ustawa o OZE, zmieniająca system wsparcia energetyki odnawialnej na tzw. aukcyjny, została uchwalona z paroletnim opóźnieniem, dopiero w lutym 2015 r. Jednak okazała się na tyle niedoskonała (mimo tak długich prac nad nią), że trzeba było ją po kilku miesiącach nowelizować. Ważne jest jednak to, że nie poprawiła ona sytuacji farm wiatrowych, a wręcz przeciwnie. Dlatego, że zarówno rząd PO-PSL, jak i potem rząd PiS, chciały, by nowy system nie premiował już wiatraków i współspalania, ale inne, lepiej dopasowane do polskich realiów źródła energii, np. biogazownie. To jeszcze było zrozumiałe i uzasadnione. Jednak uchwalona w zeszłym roku z inicjatywy Ministerstwa Środowiska ustawa o elektrowniach wiatrowych poszła jeszcze dalej. Wprowadzono bowiem wymóg, że minimalna odległość wiatraków od budynków mieszkalnych i obszarów ochrony przyrody (np. rezerwatów) ma wynosić 10-krotność ich wysokości. Czyli nawet 1,5-2 km. W praktyce oznacza to, że nowych wiatraków nie będzie gdzie budować, bo niemal żadna lokalizacja nie spełni tego warunku (tak restrykcyjnych wymogów odległościowych nie ma nigdzie w Europie).
Czytaj także:dlaczego,kiedy wiatraki kręcą się za państwowe pieniądze, z Polski wyciekają miliony
Jakby tego było mało, na farmy wiatrowe – tą samą ustawą – nałożono dużo większy podatek od nieruchomości. To był gwóźdź do trumny dla tej branży, bo oznaczał znaczące zwiększenie jej kosztów. Dziś wprawdzie rząd zapowiada, że ten podatek obniży, ale jednocześnie wprowadza inne, kolejne regulacje, które energetyce wiatrowej nie służą. Np. przepis, według którego cena sprzedaży prądu z elektrowni bazujących na źródłach odnawialnych nie będzie już regulowana (dotąd wyznaczał ją Urząd Regulacji Energetyki), ale ustalana przez rynek. To zaś de facto doprowadzi do jej obniżki.
Czy ktokolwiek dostanie kredyt?
Przerażeni tą sytuacją są nie tylko ci, którzy zainwestowali w wiatraki w Polsce. Poważny problem staje także przed bankami, które kredytowały te inwestycje. Wprawdzie prawie połowę z tych kredytów udzieliły banki zagraniczne (głównie EBOR i EBI, które łącznie wyłożyły na ten cel niemal 3 mld zł), ale krajowe banki też mają powody do zmartwienia. Według KNF udzieliły one 6 mld zł kredytów na budowę farm wiatrowych. Z punktu widzenia całego sektora bankowego w Polsce nie jest to duży problem, bo te kredyty stanowią niewielką część jego portfela, a ich łączna wartość to mniej niż połowa rocznego zysku netto tego sektora – uspokaja Łukasz Janczak, analityk rynku bankowego z Ipopema Securities. Z drugiej jednak strony Janczak przyznaje, że w przypadku kilku banków, bardziej od pozostałych zaangażowanych w finansowanie farm wiatrowych, oznacza to spore trudności. Kredytów na ich budowę udzielały m.in. PKO BP, Alior, BNP Paribas, mBank, Raiffeisen Polbank, DNB czy BOŚ. Najwięcej pożyczyły na ten cel cztery z nich: PKO BP, Alior, BOŚ i Raiffeisen. W przypadku Aliora było to ponad miliard złotych. Rynek szacuje, że równie dużo wyłożyły PKO BP i Raiffeisen Polbank. Jednak najwięcej wydał BOŚ, który pożyczył na farmy wiatrowe 2,2 mld zł (to 16 proc. jego całego portfela kredytowego).
Już w zeszłym roku banki musiały dokonać odpisów na zagrożone kredyty udzielone na budowę farm wiatrowych. W przypadku BOŚ sięgnęły one prawie 100 mln zł. Alior szacował, że ryzyko niespłacania w terminie kredytów dotyczy 10 projektów (o łącznej wartości 600 mln zł). Łukasz Janczak uważa, że to mniejsze banki będą mieć największe problemy. PKO BP jest na tyle duży, że z ewentualnymi niespłaconymi kredytami na farmy wiatrowe bez większego trudu sobie poradzi. Raiffeisena też nie powinno to przygnieść. Z kolei Alior informował, że zaangażowanie kredytowe w farmy wiatrowe stanowi tylko ok. 3 proc. jego portfela kredytowego.
Najgorsze jednak jest to, że wszystkie te problemy są w stanie doprowadzić do uwiądu energetyki odnawialnej w Polsce. Banki mogą bać się finansowania inwestycji z tej branży, a bez kredytów nie da się wiele zbudować.
Mariusz Kądziołka
Więcej publicystyki i informacji o polskiej gospodarce i sektorze finansowym w bieżącym wydaniu „Gazety Bankowej”
"Gazeta Bankowa" dostępna jest także jako e-wydanie, także na iOS i Android – szczegóły na http://www.gb.pl/e-wydanie-gb.html