SN: Jeśli były podrobione dokumenty, to bank nie odpowiada za lokaty przyjmowane przez swojego pracownika
Bank nie odpowiada za lokaty przyjmowane przez swojego pracownika, jeśli ten - za wiedzą klienta - posługiwał się przerobionymi dokumentami bankowymi, a wpłacone pieniądze przekazywał nie na konto banku, lecz innej firmy - orzekł w piątek Sąd Najwyższy.
Sprawę przeciwko Bankowi Gospodarstwa Krajowego wytoczyła mieszkanka Podkarpacia, która zażądała od BGK zapłaty ponad 1,9 mln zł z tytułu lokat terminowych, jakie miała otworzyć w rzeszowskim oddziale tego banku. Mimo że dysponowała stosowną umową i poleceniami otwarcia lokat, powództwo jej zostało jednak oddalone.
W trakcie procesu okazało się, że umowy zawierał z klientką dyrektor rzeszowskiego oddziału banku. Czynił to samodzielnie, bez dodatkowych upoważnień; tymczasem statut BGK przewidywał, że bank może reprezentować przy zawieraniu umów dwóch pracowników - dyrektor i jego zastępca, albo dwóch zastępców dyrektora oddziału, natomiast nigdy sam dyrektor oddziału.
Wpłacane przez kobietę pieniądze w ogóle nie trafiały na rachunki BGK. Wprawdzie dyrektor podpisał umowę i zatwierdzał poszczególne dyspozycje klientki na formularzach bankowych, ale - jak się potem okazało - były one przerabiane. Pieniądze wędrowały na rachunek firmy o nazwie "PCFI Salwator", założony w innym banku. Następnie miały być one, wraz z odsetkami, przelewane na konto klientki założone w innym banku.
Oprocentowanie lokat oferowanych kobiecie przez dyrektora rzeszowskiego oddziału BGK wynosiło 12 proc., a czasem nawet 14 proc. w skali roku. Tymczasem faktyczne oprocentowanie lokat terminowych w BGK było kilkakrotnie niższe.
Kontrole przeprowadzane kilkakrotnie w BGK niczego nie wykazały, ponieważ wpłaty nigdy nie pojawiły się w księgach tego banku.
Gdy proceder wyszedł na jaw, dyrektor oddziału został dyscyplinarnie zwolniony z pracy, a następnie wszczęto przeciwko niemu postępowanie karne - został oskarżony o działanie na szkodę banku i poświadczenie nieprawdy.
Wówczas klientka zgłosiła się do BGK, twierdząc, że należą jej się od banku pieniądze, ponieważ zakładała w nim lokaty. Twierdziła też, że nic nie wiedziała o oszukańczym procederze.
Sąd nie dał jej jednak wiary - uznał, że kobieta w pełni świadomie brała udział w procederze. Skarżąca przegrała także proces w II instancji.
W piątek jej skargę kasacyjną oddalił także Sąd Najwyższy (sygn. I CSK 87/13). W uzasadnieniu SN wskazał, że umowy zawarte przez byłego dyrektora oddziału BGK w Rzeszowie były nieważne, ponieważ nie mógł on reprezentować samodzielnie banku. Nawet gdyby przyjąć, że bank odpowiada za szkodę spowodowaną niedopełnieniem obowiązków przez pracownika, to w takiej sytuacji, jaka zaistniała, bank nie może ponosić odpowiedzialności za czyny swojego dyrektora - stwierdził SN.
"Sądy obu instancji ustaliły, że powódka o całym procederze wiedziała i świadomie w nim uczestniczyła" - powiedział sędzia Józef Frąckowiak. Zwrócił uwagę na ustalenia sądów - w banku nie było śladu założonej lokaty i BGK nie otrzymał żadnych pieniędzy od klientki.
"Czy to nie dziwne, że lokata jest otwierana w banku, a pieniądze przekazywane są w zupełnie inne miejsce? Każdy, nawet słabo zorientowany w bankowości konsument powinien to zauważyć" - stwierdził sędzia Frąckowiak.
SN uznał, że bankowi nie można też zarzucić braku nadzoru. Przeprowadzone kontrole nie mogły niczego wykazać, nie może być też mowy o odpowiedzialności banku jako pracodawcy.
"Obowiązki pracownicze były tylko okazją do wykonywania innych czynności, niemających związku z pracą" - powiedział sędzia Frąckowiak. Dodał, że jedynym, osobiście odpowiedzialnym za ewentualne długi, może być tylko były dyrektor oddziału.
(PAP)