Opinie

autor: Pixabay.com
autor: Pixabay.com

Dlaczego potrzebujemy więcej pieniędzy?

Stanisław Koczot

Stanisław Koczot

zastępca Redaktora Naczelnego "Gazety Bankowej", Dziennikarz Ekonomiczny 2023 - laureat nagrody głównej XXI edycji konkursu im. Władysława Grabskiego, organizowanego przez Narodowy Bank Polski

  • Opublikowano: 21 kwietnia 2020, 17:00

  • 1
  • Powiększ tekst

Inflacja w Europie spada, choć nie wszędzie w takim samym tempie. Ostatnie dane Eurostatu nie pozostawiają złudzeń – głównym zmartwieniem unijnych gospodarek może stać się za chwilę deflacja, a nie inflacja.

Wygląda na to, że zjawisko spadających cen dotknie wszystkie kraje unijne, w tym oczywiście także Polskę. Powodem jest epidemia i jej fatalne skutki dla biznesu. Stanęły usługi, w niektórych krajach także przemysł i transport. Pytanie, kiedy gospodarka ruszy na nowo, a jeżeli tak, to w jakim tempie.

Całkiem możliwe, że firmy stosunkowo szybko sobie poradzą z powrotem na rynek, zwłaszcza, jeżeli zwolnienia pracowników nie osiągnęły wielkiej skali (rządy większości państw europejskich, tak jak Polska, bardzo się starały, by redukcje miały jak najmniejszy zasięg). Firmy dostały narzędzia, by powstrzymać cięcia etatów, zwłaszcza w tych przedsiębiorstwach, które potrzebowały profesjonalnej kadry. Polityka rządów miała sens, bo przecież szybki powrót do normalności wymaga gotowej do startu załogi, która tylko czeka, by państwo dało jej taki sygnał.

Z tym nie powinno być większego problemu (jeżeli oczywiście stan zawieszenie nie przeciągnie się na kolejne długie miesiące).

Problem, jak się wydaje tkwi gdzie indziej, i już został zauważony przez wielu ekonomistów (ostatnio wspomniał o tym Ignacy Morawski): prawdziwym kłopotem może okazać się radykalne zmniejszenie siły nabywczej obywateli, i to w skali całego kontynentu. Sygnałem , że tak właśnie będzie są wskaźniki inflacji i groźba deflacji, które po prostu pokazują, że rynek i obywatele nie chcą kupować towarów i usług, bo po prostu nie mają za co.

Prawdziwym wyzwaniem dla rządów może więc stać się wcale nie odrodzenie zdolności wytwórczych gospodarki (które może się dokonać stosunkowo szybko), ale radykalne zmniejszenie popytu i zwykła bieda.

Rządy, a także banki centralne, będą być może zmuszone do stymulowania zakupów i zwiększania (oczywiście w sposób nierynkowy) chęci do gromadzenia dóbr. Niektóre zdaje się już to zrozumiały, stąd wypłaty rządowe na konta Amerykanów, w podobnym kierunku zmierzają też Niemcy. Także polskie programy zasilenia firm, chociaż ich głównym celem jest ochrona przed bankructwem i bezrobociem, powinny w znacznym stopniu stymulować popyt. Plany zwiększenia zasiłków dla bezrobotnych, poza oczywistymi celami socjalnymi, mają także takie zadanie stymulacyjne.

Ciekawe, czy skala państwowego wsparcia będzie rosła. Czy w Unii Europejskiej nie pojawią się kolejne programy rządowe, których głównym celem będzie zasilenie budżetów rodzinnych. Oczywiście, może być to pomoc adresowana do określonych grup społecznych, bo zachować kryteria sprawiedliwego podziału dóbr, jednak wystarczająco szeroka i radykalna, by zwiększyć siłę nabywczą ludności. Bardzo interesująco zapowiadają się prace nad unijnym nowym „Planem Marshalla”, który może być czymś całkowicie innym od dotychczasowych pomysłów Brukseli.

Sygnałem, że Europa i świat idą w tym kierunku, powinny być wskaźniki inflacji. Rządy jak ognia boja się deflacji, bo to ona może pogrążyć Unię na długie lata.

Czytaj też: Unia: kłopoty dopiero przed nami

Powiązane tematy

Komentarze