Polacy nie chcą euro, ale Tusk i tak je wprowadzi
Polacy nie chcą przyjęcia euro. Czy ewentualny nowy rząd Donalda Tuska posłucha ich woli? Nie, ponieważ zbyt wielu poważnych ludzi zainwestowało w to już zbyt dużo poważnych pieniędzy, co widzieliśmy już praktycznie od początku tego roku, poprzez ataki na NBP oraz jego szefa, prof. Adama Glapińskiego. Oto mała retrospekcja, którą każdy Polak powinien zapamiętać.
W pierwszej połowie roku mieliśmy bezprecedensowy atak na NBP, gdzie w didaskaliach medialnych ataków podprogowo lub wprost napisane było „trzeba przyjąć euro w Polsce jak najszybciej”. Potem była seria ataków na NBP i jego analityków z próbami ośmieszenia i podważenia wiarygodności prognoz analityków polskiego banku centralnego. Za każdym razem prezes NBP był w centrum ataków. Dziś po wyborach kurz już opada, opada też temperatura rozgrzanych do białości emocji. Po kolei PO/KO oraz pozostali wycofują się ze swoich obietnic wyborczych, poza jedną kwestią – przyjęcia euro. Dlaczego to się nie zmienia i nie zmieni, mimo że Polacy wcale takiego uszczęśliwiania na siłę nie chcą? Bo kropla drąży skałę, a żeby społeczeństwo zmieniło zdanie, już media z zachodnim kapitałem już o to zadbają.
Między rzeczywistością medialną, a realną, jest ogromna różnica. Mówi się, że „kto ma media, ten ma władzę” oraz „kto ma pieniądze, ten ma władzę”. Czasem wydaje się, że są to dwie różne rzeczy, ale gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że to to samo. Podczas ostatniej kampanii wyborczej widzieliśmy m.in. mocno bijące po oczach, przynajmniej tych, którzy obserwują media gospodarcze na bieżąco, serie uderzeń w prof. Adama Glapińskiego, prezesa NBP i przewodniczącego RPP. Obie te instytucje, jako jedna, stały się celem wręcz amoku ze strony mediów z zagranicznym kapitałem. Za każdym razem wspólną osią były wrzutki w komentarzach o „pilnej potrzebie” przyjęcia euro, a także o kompletnie wyimaginowanych prognozach NBP wobec inflacji.
Nie tylko były to wrzutki szkodzące polskiej gospodarce, ale i zarzuty o słabość analityków NBP okazały się trafione kulą w płot, ponieważ nie wytrzymały próby czasu. Na koniec okazało się, że nie tylko rację miał prezes Glapiński, nie tylko racji tak bardzo nie miały suflujące przyjęcie euro w Polsce media, ale i okazało się, że analitycy NBP faktycznie byli autorami najbardziej trafionych prognoz.
9 listopada prof. Adam Glapiński, prezes NBP, zaczął konferencję prasową właśnie od skrytykowania ekspertów, którzy np. w mediach typu TVN, czy Onet straszyli Polaków prognozami wysokiej inflacji. Jak zauważył, paradoksalnie!, to właśnie ci eksperci spowodowali, że inflacja była przez moment jeszcze wyższa niż być musiała! Bo ci eksperci skutecznie napędzili ludziom i firmom „stracha”, zarówno pracownicy jak i pracodawcy zaczęli się jeszcze bardziej „nakręcać”, przez co spirala rosnących kosztów produktów i usług zaczęła się nakręcać jeszcze bardziej niże wynikałoby to tylko z czysto popytowo-podażowych czynników. Efekt psychologiczny przekazów „fałszywych proroków” w mass mediach był bardzo silny i realnie przełożył się na gospodarkę. Była to tzw. presja inflacyjna. To tak w ramach skrótowej teorii w praktyce.
Natomiast projekcje analityków NBP były wyjątkowo trafione. - Przez całą swoją pierwszą i drugą kadencję nie przekręciłem ani wyrazu z tego, co otrzymaliśmy z departamentu analiz NBP. A projekcje NBP były najbardziej trafne. – zauważył i podkreślił prof. Adam Glapiński - Inflacja w Polsce jest analogiczna jak we wszystkich krajach Europy Środkowo Wschodniej – dodał.
Tu zaczęły jednak opadać emocje. Ale znów w kwestii euro zaczynają one rosnąć.
62,9 procent Polaków jest zdania, że nowy rząd KO, Trzeciej Drogi i Lewicy nie powinien dążyć do wprowadzenia w Polsce waluty euro - wynika z sondażu IBRiS dla Radia ZET. Odmiennego zdania jest 21,2 procent respondentów - dodano.
Do wstąpienia do strefy euro możemy się przymierzać, kiedy osiągnięty poziom rozwoju Europy Zachodniej. Za 8-10 lat możemy osiągnąć ten poziom i wtedy to może stać się przedmiotem debaty. Można to zrobić wcześniej, ale ze szkodą dla Polski - mówił tydzień temu na konferencji prasowej prezes NBP. Dokładnie tak jest, że przyjęcie wspólnej waluty zbyt wcześnie zatrzymało lub mocno spowolniło, a nie przyspieszyło rozwój krajów naszego regionu. Niemcom natomiast zależeć będzie na tym, by Polska przyjęła euro zanim zacznie im zagrażać gospodarczo jeszcze bardziej, bo już i tak zaczęliśmy bardzo rozpychać się na jednej ławce zagranicznych inwestycji – mimo pandemii i wojny, z roku na rok inwestycje bezpośrednie zagraniczne w Polsce są rekordowe. Ktoś zyskuje, ktoś traci. W dużych inwestycjach zyskuje Polska, tracą Niemcy. To biznes. Nie ma sentymentów. Skończyło się też pobłażanie silnych Niemiec dla słabej, postkomunistycznej Polski, skoro ostatnie osiem lat to Polska tak silna, że jest w stanie przekierować nie tylko oś uwagi gospodarczej na Wschód od Niemiec, ale i oś uwagi wojskowej - NATO. A Niemcy w tym czasie mają się gospodarczo tylko coraz gorzej, o czym coraz głośniej zaczyna być już nawet w niemieckich mediach, które zaczynają to przyznawać. Mimo to media w Polsce nie przestają ani atakować NBP, ani podgrzewać kwestii przyjęcia w Polsce euro.
CZYTAJ TEŻ: Prof. Hardt: Przyjąć euro, gdy wyjdą z niego Niemcy?
W tym momencie powinien wyjść przed szereg bardzo zdziwionego tłumu człowiek z transparentem, na którym napisane byłoby „I po co to wszystko???”, skoro dominująca w mediach narracja gospodarcza była aż dak dalece nawet nie to, że nie trafiona, ale po prostu zmyślona? Powód jest prosty. Było to działanie na rzecz interesu Niemiec, nie Polski.
Niemiecka gospodarka jest jak wampir – potrzebuje świeżej krwi, zwłaszcza, że nie chcąc lub nie mogąc się zmienić, skazana jest już tylko na kolejne zwiększenie transferów we wspólnej walucie, bez strat kursowych po drodze, jeśli ma rosnąć. Wyniki ostatnich wyborów parlamentarnych w Polsce to dla Niemiec upragniona i wyczekiwana od dawna szansa na podłączenie kolejnej kroplówki.
Być może nie należy mieć aż tak dużych pretensji wobec głosu ludu (vox populi, vox dei), który w wyborach zdecydował jak zdecydował, czego efekty widzimy już teraz, a jednym z nich są ewidentne prace do udrożnienia ścieżki do szybkiego przyjęcia euro w Polsce. Można mieć tylko pretensje do tego, że obozowi konserwatywnemu nie udało się zbudować w tym czasie silnych i zasięgowych mediów, które byłyby równowagą dla konglomeratu mediów z kapitałem zachodnim, które w momencie próby, z każdym razem, serwowały Polakom jedną narrację, jeden spójny przekaz, o łącznej masie docierającej do dosłownie niemal wszystkich Polaków (internauci w 2022 roku stanowili już 87 proc. polskiego społeczeństwa i mowa tu o wszystkich, bez względu na wiek, a np. Onet niezmiennie zajmuje pierwsze miejsce wśród najpopularniejszych źródeł informacyjnych online w Polsce, zajmując również pierwsze miejsce w kategorii internetowych źródeł informacji z tygodniowym zasięgiem na poziomie 39 proc. z zaufaniem internautów na poziomie aż 46 proc. badanych - źródło: Digital News Report 2023). W wielu kwestiach opinia społeczna w Polsce ma zupełnie inne źródła informacji niż te, na które PiS miał wpływ, lub które chciałyby dawać miejsce na swoich „łamach” politykom i ekspertom skłaniającym się ku PiS-owej perspektywie. Dlaczego media, na które PiS mógł mieć wpływ, nie przebiły się do szerszej świadomości Polaków i dlaczego serwowały przekaz raczej do przekonanych, niż do nieprzekonanych, to z pewnością największa lekcja do odrobienia przez kierownictwo tej partii, jeśli ta chce kiedyś znów stworzyć samodzielną większość w Sejmie.
Tym mocniej podkreślić trzeba konieczność poświęcenia większej uwagi tematom gospodarczym i budowie platform medialnych do takiej komunikacji, które będą niezależne od obcego kapitału. Teraz i zawsze pamiętajmy, co także przy tej okazji wyszło czarno na białym, że pieniądze mają narodowość, nawet jeśli mówimy o teoretycznie pan europejskim euro, które przede wszystkim pomaga budować siłę i konkurencyjność gospodarki Niemiec.
Maksymilian Wysocki
CZYTAJ TEŻ: Czy Polacy chcą euro? Znamy odpowiedź!
CZYTAJ TEŻ: W polskiej gospodarce spodziewane jest odbicie